Szpitalne opowieści

Jak to z moim złamaniem zmęczeniowym było (jest). Czyli kilka dni w szpitalu, gwóźdź śródszpikowy w kości piszczelowej i śruby. Brzmi strasznie, ale tylko brzmi, bo te kilka dni wspominam bardzo miło (z wyłączeniem pooperacyjnego bólu), kość będzie mocniejsza, śruby może zostaną wyjęte, a ja powinnam wrócić do regularnego sportu bez strat :).

Czwartek

Jadę do szpitala, oczywiście wynika zamieszanie z powodu braku skierowania do tegoż szpitala, ale to było do przewidzenia. Kierujemy się na SOR, podpisuję kilka papierków, mierzą mi ciśnienie (z tych nerwów moje standardowe-książkowe 120/70 skoczyło do 146, to się nie zdarza), wchodzę do gabinetu ortopedycznego. A tam… dwóch “normalnych” lekarzy i, olaboga, trójka studentów. Mówię lekarzowi, że to całe skierowanie to czysta formalność, bo wszystko mam zdiagnozowane i moim lekarzem jest ordynator (to dobrze działa, od razu inaczej człowieka traktują), no i mam złamanie zmęczeniowe kości piszczelowej. Na co studentka-praktykantka zrobiła taką minę, że myślałam, że zaraz osunie się na podłogę. Ja nie wiem, kogo oni przyjmują na medycynę, jeśli na widok osoby o kulach (żadnej sikającej krwi i otwartego złamania), dziewczyna, która szkoli się na ortopedę, prawie mdleje. Nic dziwnego więc, że gdy okazało się, że trzeba mi pobrać krew i mają to zrobić studenci, aż jęknęłam. Bo z moimi żyłami to jest tak, że ich nie ma. To znaczy chowają się uparciuchy i zawsze jest nad nimi lament, z wyjątkiem jednego miejsca, gdzie chodzę co dwa miesiące na kłucie. No i się zaczęło.. pięć minut obmacywania, stękania, „no przecież tu nic nie ma… tu czuję mięsień… tu… nie, też nie żyła…”. Tja. W końcu zrezygnowani studenci poprosili o pomoc lekarza, który, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, wziął moją prawą rękę (dzięki Bogu, jestem leworęczna), postukał w przegub i wbił mi wenflon. !@#$%^&*. I jeszcze raz!@#$%^&*. No żesz… i zostawił z tym studenta, który pieścił się z tym pobieraniem i zmienianiem fiolek jak nie wiem z czym. Przy drugiej oznajmiłam, że robi mi się słabo. „Już kończę”. Uhm, wytrzymaj Ewa, wytrzymaj. „Naprawdę jest mi słabo” – a tu dopiero zakłada trzecią. „Za kilka sekund zemdleję i nie żartuję”. Bach na łóżko, po chwili na wózek, jedziemy na salę. Pielęgniarka jakoś mało komunikatywna była, ja zaczęłam się niepokoić, bo jedziemy obdrapanymi korytarzami szpitala wojeówdzkiego, który jest, delikatnie mówiąc, mało przyjemny. Mówię do pani, że miała mnie zawieźć na nowy oddział ortopedii szpitala kolejowego, ona nic, macham jej przed nosem moją opaską z wypisanym numerem oddziału, dalej nic. W końcu wwozi mnie do sali, na widok której się załamałam. Sześć starych, dygocących łóżek, pięć kobiet, które wyglądały, jakby lada moment miały kopnąć w kalendarz, pani podwozi mnie do jednego wolnego łóżka i każe się kłaść. Pełna dezorientacja, mówię, że to niemożliwe, wydzwaniam do mojego lekarza, mama leci z powrotem na SOR, istny cyrk. Po piętnastu minutach, które spędziłam przerażona i zdezorientowana, przyjechały dwie inne pielęgniarki, przeprosiły za pomyłkę, wsiadziły na nowy, ładny wózek, i powiozły korytarzem we właściwym kierunku. Opowiedziałam im o zaistniałej sytuacji, co one skwitowały krótkim „no tak, bo ta pielęgniarka jest przygłucha”. 😀 Kilka minut później byłam już na nowym, pachnącym świeżością oddziale. Trzyosobowa sala, dwie panie, które godzinę po moim przybyciu zostały wypisane, czyli cała sala dla mnie, przewygodne łóżko, łazienka przystosowana do potrzeb inwalidów w sali, cisza, spokój, czego chcieć więcej. No, w sumie jednego – przystojnego rehabilitanta kręcącego się po korytarzu i co rusz zaglądającego do mojej sali – i to kryterium nowy oddział też spełniał ;).
Zainstalowałam się na miejscu, to przyszła pielęgniarka, to lekarz, to anestezjolog, to pani z obiadem (wierzcie albo nie, ale całkiem dobre jedzenie w szpitalu było; byłoby wyśmienite, gdybym jadła mięso ;)). Odpowiedziałam na kilkanaście mniej lub bardziej zaskakujących pytań, moja przecząca odpowiedź na pytanie, czy jestem w ciąży, spotkała się z rekacją w postaci przyniesienia mi testu ciążowego, w międzyczasie wpadła z różowymi klapkami i takąż koszulą nocną mama („pomyślałam, że taki ładny zestaw tworzą”), a ja przeczytałam pół książki (o czym jeszcze będzie za chwilę). Otóż. Wczesny wieczór, zaczynam się zastanawiać, czy w ogóle się denerwuję operacją (musiałam chyba się nudzić), do sali wpada ksiądz.

Ksiądz: Szczęść Boże. Przyjmuje pani Komunię?
Ja: Tak.
Ksiądz: Tak?!?!?!

Do tego moja skonfundowana mina i no po prostu, śmiechu warte. Kilka sekund później ksiądz podchodzi do mojego łóżka, żegna się, nagle jego wzrok przykuwa leżąca na szafce ostatnia książka Hołowni, ‘Last minute’ (całkiem niezła, swoją drogą). Ksiądz: „O, Szymonek, widzieliśmy się niedawno w Sosnowcu, no jak on coś powie tym biskupom, to ajjj, on to z papieżem by rozmawiał jak z tym, jak mu tam, tym dużym…”. „Prokopem” – podpowiadam. „A tak! Prokopem! W imię Ojca i Syna…”. 😀

Piątek

Powiedzmy, że się wyspałam – przedoperacyjny stres jakoś jeszcze dał się uśpić na tym wygodnym materacu. O 5.oo rano (i tak było codziennie) wparowała pani z miską do mycia, niecałą godzinę później pielęgniarka, przypminając o teście ciążowym (uhm…) i zażyciu moich regularnych leków, chwilę po 7.oo był już obchód z ordynatorem na czele i przedoperacyjne uwagi i chwilę później kroplówka. O 1o.oo, zawinięta tylko w szpitalną pościel, pojechałam na blok, po drodze oczywiście wywołując masę zamieszania i konwersując z dwumetrowym panem, który miał operację dzień wcześniej (otwarte złamanie łokcia, rower, sport – connecting people) i który przykazał pielęgniarkom, żeby ustawić mi na sali operacyjnej jakieś dobre radio, bo jemu puścili Eskę ;). Na koniec jeszcze rzucił „tam jest całkiem przyjemnie… ale nie chciałbym wracać”, ja też rzuciłam, ale spojrzenie, na fizjoterapeutyczne ciacho, porozumiewawcze mrygnięcie, i zasunęły się drzwi windy. Co działo się potem, pamiętam jak klatki z amerykańskich filmów. Szuuuur po korytarzu, otwierają się automatyczne drzwi bloku, kręci mi się w głowie od zmieniających się sufitów i lamp, zostaję przełożona z mojego łóżka na roller (podgrzewany, mmm ;)), spadam („proszę się nie bać, łapiemy panią” – no złapali ;)) na łóżko operacyjne, pojawia się przemiły anestezjolog, zwijam się embrionalnie, nawet nie czuję zastrzyku, ale po chwili nie czuję też samej siebie od pasa w dół. W międzyczasie ląduję już w docelowym miejscu operacyjnym, nagle pojawia się wokół mnie dużo ludzi. Za głową mam anestezjologa i panią mu asystującą, przy prawej nodze chirurg główny, przy uniesionej lewej lekarz drugi, robiący na bieżąco rentgen (spojrzenie na monitor w prawo i podziwiałam pojawiające się w mojej nodze żelastwo), poza tym asysta podająca przyrządy i mój ortopeda-ordynator obserwujący całą operację. Gdybym spojrzała w lewo, mogłabym patrzeć na ekran pokazujący akcję, ale na szczęście nie miałam na oczach soczewek (nie można), więc oszczędziłam sobie tego krwawego widoku. To, co zapamiętałam z operacji, to mój spokój. Tym razem moje ciśnienie (mierzone, nie przesadzam, co trzy minuty) utrzymywało się na stałym, codziennym (!) poziomie – byłam mocno zobojętniała, ale całkowicie przytomna i wcale nie senna (mimo tabletki, którą podano mi, gdy opuszczałam moją salę, tabletka miała w nazwie coś sugerującego sen). Na wstępie rozbawiłam zespół operacyjny, bo… zwymiotowałam na anestezjologa. Już wszystko było gotowe, by zacząć operację, gdy zrobiło mi się niedobrze.

Ja: Hmm… chyba jest mi niedobrze.
Chirurg: Może być takie wrażenie, ale nic nie będzie, jest pani na czczo.
Anestezjolog: Spokojnie, to zaraz minie.
Ja: Hmmm…mmmm… naprawdę jest mi niedobrze (zatykam już buzi, bo czuję, co się dzieje)
Anestezjolog (stojąc przy mnie): Spokojnie, nie zwymiotuje pani.
Ja: Oj…
Anestezjolog: Ups, musimy posprzątać. No tak, taki młody organizm, nieprzyzwyczajony do morfiny…

😀 Oczywiście byłam na czczo, jedyne co miałam w żołądku, to dwa łyki wody, którymi popiłam rano leki, ale wystarczyło. Przez następne dwie godziny trzęsłam się z zimna, nad czym zupełnie nie byłam w stanie zapanować.

Asystentka anestezjologa: Dlaczego ten obraz mamy taki zamazany?
Anestezjolog: Bo pani cały czas trzęsie się z zimna…
Ja: Przepraszam, ale ja zupełnie tego nie kontroluję…
Anestezjolog: Nie ma sprawy, wie pani, mamy taki podgrzewany stół operacyjny… ale no do tej operacji się nie nadaje, a tak bym pani go załatwił! 😀

No i moment, który „zrobił moją operację”. Jakieś pół godziny przed końcem, czyli sporo przed szyciem, stwierdziłam, że ja chyba coś czuję w nogach. W sensie, że nogi czuję. Lekko się zdziwiłam i nieśmiało spróbowałam poruszać palcami lewej, zdrowej nogi. I chyba mi się to udało. Hmmm. Z pewnym niedowierzaniem, postanowiłam spróbować ruszyć operowaną nogą – byłam przekonana, że to mi się nie uda, no bo jak to, przecież znieczulenie… Nie do końca wiedząc, co się stanie, wysłałam sygnał nodze. Wtem!

Chirurg: Proszę nie ruszać nogą! (zamarłam)
Anestezjolog: Co ty gadasz, przecież pani jest znieczulona, jak miałaby ruszyć nogą! Prawda?
Ja: Yhym…
Anestezjolog: No właśnie, nie wymyślajcie tam!

Powrót na salę po trzech godzinach, pamiętam tylko moją ulubioną panią pielęgniarkę, która powiedziała „była pani bardzo dzielna”, narastający ból, podłączenie kroplówki. Nieznośny ból, dzwonię po pielęgniarkę, pół sekundy od naciśnięcia dzwonka do sali wpada fizjo-ciacho, dzierżąc pod pachą trójkątny usztywniacz, po chwili przychodzi pielęgniarka – „panie Krzysiu, co pan tu robi?” – „a, pomyślałem, że skorzystam z okazji, żeby zajrzeć… i ułatwić sobie, nam, pracę jutro, bo jak zostawimy ten staw skokowy samemu sobie, to będzie problem…”. I faktycznie – stopa automatycznie leci „na luzie” do przodu, a tu trzeba było kąt prosty ustawić. Klęłam to pół nocy, ale następnego dnia byłam wdzięczna. Kroplówka druga, kroplówka trzecia (paracetamol, najlepszy efekt), gdy zadzwoniłam po czwartą – owszem, dostałam, ale z oporem. Bo trzeba robić przerwy i to nie jest zbyt dobrze. Wiem, rozumiem, jestem ostatnią osobą, która brałaby coś przeciwbólowego, jeśli naprawdę nie ma takiej potrzeby. Ale ja tam po prostu odlatywałam z bólu. Leżę sama w ciemnej sali, w tym minimalnym strumieniu światła wpadającym do sali wpatruję się w kroplówkę kap, kap, kap i błagam, żeby się nie kończyła. Oczywiście się kończy. Nie wiem, co było w drugiej i czwartej, ale skutkowało autentycznymi omamami i efektami specjalnymi wszelkiej maści. Przymykałam oczy i wydawało mi się, że wraz z łóżkiem lewituję, że łóżko jakaś niewidzialna ręka buja i przesuwa. Otwierałam oczy – wszystko normalnie. Przymykałam – znowu jakieś mary. Kosmos.

Sobota / Niedziela

To paskudne uczucie, kiedy bardzo chcesz, ale nie jesteś w stanie przesunąć nogi nawet o milimetr. Boli, ciągnie, opuchnięte to, no żesz orzeszki. A tu jakoś umyć się trzeba, potrzeby załatwić (heeej przygoda, heeej basen), ogarnąć. Obchód przyjęłam z rozwianym włosem i nie zdążywszy się nawet odziać, więc świeciłam moją jeszcze włoską opalenizną na tle śnieżnobiałej pościeli. Lekarz odchylił opatrunek, ja się skrzywiłam, on w tym samym momencie powiedział „bardzo ładnie, panie Krzysiu, to dzisiaj z panią proszę przerobić to, to i to” (trzecie „to” to było chodzenie po schodach, gdybym tylko mogła, to sturlałabym się z łóżka), na moje „dzisiaj?!” usłyszałam „no a kiedy?” ;). Było więc potem zabawnie, miło, uroczo, ale przynajmniej na razie szczegółów oszczędzę, dośc powiedzieć, że kolano i czworogłowy ćwiczyłam z zapałem (no dobra, czasem się skrzywiłam, bo to jednak wyzwanie było, ćwiczyć w takim stanie). Trochę gorzej było z chodzeniem, ale tylko na początku:

Fizjo-ciacho: Robimy przerwę, czy wstajemy i zabieramy się za chodzenie?
Ja: To drugie 🙂 (moja ambicja kiedyś mnie zje)
F: A nie kręci ci się w głowie, nie jest ci słabo? Bo to normalne po operacji…
Ja: Nieee, nic takiego.
Ochoczo się podniosłam, zrobiłam dwa kroki i…
Ja: O rety, ale mi się kręci w głoooowie…
F: No właśnie. To mała drzemka, przeciwbólowe, a ja wrócę za pół godziny.

Zadziałało i nawet wdrapałam się na schody, na które spoglądałam z niemałym przerażeniem – no bo jak to, że już, teraz od razu? Ano, już, teraz, od razu.

Popołudniu miałam przemiłe odwiedziny jedne i drugie a nawet trzecie, w międzyczasie rentgen, który na niedzielnym obchodzie został oceniony jako bardzo dobry (uff). Ból zaczął ustępować, a przynajmniej zrobił się znośny, mogłam więc zająć się zdalnym zakończeniem sesji na uczelni (czyli skończyć esej, na jeden kurs, o objętości mojego licencjatu), bardziej świadomymi ćwiczeniami i powiadamianiem rodziny i znajomych, że będę żyć i w sumie to całkiem fajnie w tym szpitalu. Ostatnia rzecz, która napawała mnie przerażeniem, czyli zdjęcie wenflonu, okazało się bezbolesne, a gdy pielęgniarka zarządziła: „Niech pani tu przyciśnie, żeby nie było krwawej masakry!”, zdołałam się nawet roześmiać.

W poniedziałek opuściłam szpitalne mury. Od kilku dni, zaopatrzona w opatrunki na zmianę i czternaście zastrzyków przeciwzakrzepowych do aplikacji samodzielnej, siedzę na wsi i oddycham lasem. Wyznaczam też nowe trendy w opalaniu. Moje nogi prezentują się następująco. Na obu nadal widoczny jest (szczególnie na prawej) ślad „spodenkowy” po moim niezapomnianym gruzińskim spaleniu na 4500m. To mi chyba nigdy nie zejdzie. Do tego dochodzi o kilka tonów ciemniejsza noga prawa od lewej – przed pójściem do szpitala wylegiwałam się na balkonie i jakims trafem, słońce padało tylko na prawą nogę. Nie pytajcie. Następnie mamy moje trzy opatrunki, dwa na kolanie, jeden nad kostką. Czyli efekt krowy łaciatki. Tego też się chyba przez kilka lat nie pozbędę, choćbym na Kanary śmigała się trzaskać na mahoń. Do tego wyróżnia się stosunkowo wąski pas opalenizny na obu nogach, tylko z przodu, bo oczywiście po kilku godzinach na leżaku nie mam siły stac o kulach drugie tyle, żeby opalić tył. Pozostaje mi liczyć na nagłą zmianę tręduf i boom na abstrakcję na nogach. No i oczywiście na poczucie humoru mojego rehabilitanta, gdy mu się zaprezentuję w przyszłym tygodniu w szortach ;).

W piątek zdjęcie szwów, w następnym tygodniu koniec zastrzyków i chyba początek konkretnej rehabilitacji. Za pięć tygodni kontrola i decyzja, co dalej. Już mnie nosi i czuję, że „na dniach” będę w stanie poszerzyć zakres ćwiczeń o tyle, że znów będę mogła zalogować się na Endo i odnotować choć gimnastykę – brzuchy, pośladki, ramiona… bo przecież sflaczeć nie chcemy :).

Zdjęcie0532

Zdjęcie0536

Zdjęcie0545

Zdjęcie0546

Zdjęcie0547

Kawowo-cynamonowo-bananowe… lody!

Kilka dni temu siedziałam w nagrzewającym się samochodzie czekając na tatę, który poszedł zanieść płytkę z wynikami mojego rezonansu magnetycznego do szpitala. Słuchałam radiowej Trójki, prognoza pogody. “Pożegnaliśmy już chyba upały, które zawitały do Polski tylko na chwilę, więc znów wracamy do ciepłych dań i odstawiamy lody” – jakoś tak to brzmiało. Uniosłam brwi (jedną, potrafię tylko lewą) w zdziwieniu, otworzyłam drzwi auta i stwierdziłam, że tej Warszawce* to się chyba w pewnej części ciała poprzewracało. To że w stolicy temperatury poleciały na łeb i na szyję, nie znaczy, że to samo dotyczy całego kraju. Serio. Kolejna fala gorąca uderzyła mnie w twarz. “No nie, naprawdę przegięli, to jest ten dzień, kiedy należy zrobić domowe lody”. Jak pomyślałam, tak rzekłam. W związku z tym, żem kulawa kaleka, to i w kuchni stać zbyt długo nie mogę. Przepis musiał więc być prosty i niekłopotliwy. Nie patrzymy zatem na kaloryczność/mało odzywczy skład, tylko (jak już się w Warszawie znów ociepli ;)) śmigamy po potrzebne produkty (trzy na krzyż, no, cztery) i robimy pyszne lody. Można kombinować ze składnikami, zmieniać, dodawać, lody udadzą się na pewno. Takie to już lody. A, pomysł zaczerpnęłam z tego (klik) przepisu. Podaję składniki i proporcje w mojej wersji, bo po prostu to miałam “na składzie”.

250ml kremówki
200 ml mleka skondensowanego słodzonego (z puszki) – wydaje mi się, że dałam trochę więcej, i lody wyszły dość słodkie – lepiej więc dodawać mleko ostrożnie i próbować w trakcie miksowania
4 łyżki kawy rozpuszczalnej
4 łyżki likieru bananowego (tylko taki miałam, ale pasuje świetnie)

szczypta cynamonu (bardzo opcjonalnie, nie każdy lubi, ale prawda jest taka, że jest praktycznie niewyczuwalny; gdybym miała, dodałabym chętnie wanilię)

Wszystkie składniki oprócz alkoholu miksujemy (cierpliwie, aż otrzymamy jedwabiście gładką masę), na końcu dodajemy alkohol i krótko mieszamy. Przekładamy do pojemnika i wkładamy do zamrażarki. Po dwóch godzinach mamy shake’a kawowego, po sześciu właściwe lody. Przepyszne.

*Warszawiacy, nie obrażajcie się 😉