Już nie Iron Woman

– Dzień dobry, ja na zdjęcie szwów.
– A po jakim zabiegu?
– Wyjęcie materiału z piszczeli po zespoleniu złamania zmęczeniowego.
– Słucham? Jak pani tę kość złamała?
– Tak w skrócie to na półmaratonie, ale to zmęczeniowe, więc…
– Pierwsze słyszę, taka twarda kość! Może pani jakieś niedobory miała?

Read More »

Był sobie rower… zimą

Gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości, wahał się, zastanawiał, chciał się przekonać, ale miał pewne obawy… to ja, w dobroci serca, wyręczę.

Otóż. Kręcenie na mrozie to jest, całkiem dosłownie, ostra jazda bez trzymanki. Trzy warstwy tłustego kremu, sześć warstw odzienia – to wszystko może i nie zaszkodzi, ale nie zmienia faktu, że…

Read More »

Będąc młodą łyżwiarką, czyli jak przetrwać na lodowisku

Lodowisko to jedno z bardziej niebezpiecznych sportowych miejsc na mapie miasta i zamierzam to dziś udowodnić. Mówię jak jest.

Od kiedy tylko gdańska ślizgawka przy Placu Zebrań Ludowo-Lodowych została otwarta, czyli od początku listopada, regularnie się tam pojawiam. Co prawda przy pierwszym wyjściu na łyżwy lekko panikowałam, bo przecież ostatnio jeździłam w liceum, a teraz mam w nodze metal i z pewnością jeśli sama nie zaliczę popisowej gleby, to ktoś we mnie wjedzie, przetnie mi nogę na pół, poleje się krew i nastąpi ogólna katastrofa. Cóż, póki co żadna z tych rzeczy, a tym bardziej wszystkie razem, nie miała miejsca.

Read More »

Koktajl, to jest to!

Z serii: szef kuchni poleca. Drugie śniadanie, podwieczorek, potreningowe uzupełnianie. Albo cokolwiek chcecie… Koktajl, który mi nie wyszedł, ale wam wyjdzie, jeśli dodacie kiwi. Ja nie dodałam i lekko mnie zamuliło i zemdliło. To jedna z tych sytuacji, gdzie nie ma co unosić się ambicją, tylko lepiej nauczyć się na cudzym błędzie, o.

moskwa2-0368

Read More »

“Co ty właściwie jesz?” vol. II

Z pytaniem “co ty właściwie jesz?” spotykałam się już na diecie wegetariańskiej (z okazjonalnym łososiem raz na jakiś czas). Tymczasem sprawy się pokomplikowały i stało się tak, że kilka miesięcy temu wprowadziłam kolejne zmiany w moim odżywianiu. O ile brak mięsa w diecie można nazwać fanaberią (względną), to wykluczenie kolejnych produktów jest stricte kwestią zdrowia. Kiedy przestępując próg rodzinnego domu oznajmiłam, że aktualnie nie jem mięsa, glutenu, nabiału i soi, moja mama załamała ręce. Wcale jej się zresztą nie dziwię, bo brzmi to kiepsko, nie ukrywajmy.

Read More »

Fitness Blender

To będzie wpis na fali mojej ekscytacji powrotem to regularnej aktywności. Endorfiny buzują, emocjonalność w przestworzach i tak dalej.

Otóż. Genialne treningi znalazłam. Podejrzewam, że jestem ostatnią lamą internetową i większość towarzystwa zapewne serię Fitness Blender zna, jednak może się ktoś uchował i ta informacja mu się przyda. Dla mnie Fitness Blender to coś nowego. Lubię treningi E. Chodakowskiej i nie zamierzam ich porzucać na zawsze, ale trochę tam dla mnie wszystkiego za dużo – gadania, koloru, ozdobników… Tutaj mamy postać na białym tle, konkretne instrukcje i heja, że tak się kolokwialnie wyrażę. Mi to odpowiada – na Chodakowską patrzę i myślę, że takiego brzucha to ja nigdy mieć nie będę. Na Fitness Blenderze jakoś nie zwracam uwagi na brzuch instruktorki (choć fajny), bo jej sylwetka bardziej przypomina mi ludzika Lego albo innego plastusia. Neutralna jest. A motywacyjnie to ja wolę na swój brzuch w lustrze patrzeć i przez zaciśnięte zęby mówić coś w stylu “giń, tłuszczu”.

Read More »

2 m-ce rozmemłania – taka sytuacja

No dobrze. Dzisiaj konkrety.

Od kiedy skończył mi się karnet na basen w połowie grudnia, wszystko się posypało. Wszystko ćwiczeniowo. Nie, nie leżałam na kanapie wciągając czekoladki, ale posypało się. W styczniu wyjechałam na staż, zaraz potem do Rosji, gdzie jestem teraz, porządek dzienny wywrócił mi się do góry nogami i pół życia też. Nie rozwodząc się zbytnio, powtórzę – wszystko się posypało aktywnościowo. Niby machnęłam czasem jakieś pompki, brzuszki, pokręciłam na rowerku, gdy przyjechałam do domu, w Brukseli poćwiczyłam na Wii, ale można to wszystko na palcach jednej ręki policzyć. I kurczę, im dłużej nic się nie robi, tym trudniej coś zrobić. I wścieka się człowiek na siebie okrutnie (no dobrze, najpierw się nie wścieka, tylko powtarza codziennie “taka jestem zmęczona, muszę odsapnąć po pracy” – no i tak odsapuje do 21, film, winko, wyjście do znajomych, na piwo, długa kąpiel…). Nie wiem, kiedy minęły dwa miesiące – tak jakby w mgnieniu oka… Ocknęłam się kilka dni temu z tego letargu, kiedy stwierdziłam, że jakaś “pospinana” jestem, ciągle senna, wszystko nie tak. Raz i drugi zabolało kolano niewytłumaczalnie (o tyle wytłumaczalnie, że mam tam gwóźdź, ale przy regularnych ćwiczeniach było już bardzo dobrze). Napatrzyłam się na ociężałe, ospałe Rosjanki – matrony w kożuchach, z oplecionymi żylakami nogami, na Rosjan kopcących najtańsze papierosy pod przystankową wiatą… zakrztusiłam się dymem i pomyślałam “Ewa, ratuj się, póki możesz”. Do tego dwa tygodnie temu robiłam moje standardowe badania tarczycowe i… klops. Moja od prawie dwóch lat ustabilizowana tarczyca ześwirowała znów, niedoczynność welcome to – ponownie. Oraz oczywiście niedobór witaminy D3, więc teraz łykam solidną dawkę codziennie (choć w tym ciemnym Petersburgu to i dwie tabletki to za mało chyba).

Read More »

Guess who’s back?

Tak, wiem. Ostatni wpis w połowie listopada. Na fejsbuku też cisza. Z nowym rokiem wpadłam w wir wyjazdowo-stażowo-deadlinowy i jeszcze trochę to szaleństwo potrwa, bo za kilka dni znów wyjeżdżam i jest to skok w paszczę lwa, z bardzo słabą znajomością języka, wiszącą mi nad głową magisterką i ogólnie mocno na wariackich papierach. Stąd nie obiecuję wielkiej blogowej regularności, sportowo u mnie średnio ostatnio, nad czym ubolewam i co mocno odczuwam, ale czynię już kroki ku poprawie. Poza tym… mam wrażenie, że ostatnio większość blogów mieli to samo, mnóstwo wpisów-zapychaczy, mnóstwo mnożących się blogów o niczym – pewnie, nie muszę tego czytać, ale czasem to już witki opadają.

Read More »

Morsing, szczupaking, foczking i morświning…

Długi weekend niepodległościowy spędziłam w Borach Tucholskich. Fantastyczny czas z przyjaciółmi, jedna tylko rzecz lekko mnie trapiła – spodziewany brak ruchu. Oczywiście spędziliśmy sporo czasu na spacerach po lesie oraz sadzeniu drzewek, więc nie był to wyjazd pod tytułem “leżing i kanaping”, ale ani roweru, ani beretów, ani porządnych ćwiczeń się nie spodziewałam. Nawet w przyniesieniu chrustu do rozpalenia ogniska wyręczyli nas mężczyźni, więc siłowo nie popracowałam. Było natomiast siedzenie przy gitarze nocą, tańce (w sumie to ruch), trunków kosztowanie (wmawiam sobie, że miód pitny i ziołowe nalewki mogły mi tylko pomóc). Wszystko to sprawiło, że postanowiłam jakoś ten wyjazd urozmaicić i gdy w niedzielę o świcie patrzyłam z zazdrością, jak M. wciąga bułkę z nutellą przed bieganiem, zdecydowałam, że ja też wychodzę z domu. Kostium założyłam od razu po wyjściu ze śpiwora, żeby się przypadkiem nie rozmyślić, siatka z ciepłymi ubraniami była gotowa już w nocy… trzeba iść! Dobrze, że to jezioro dosłownie za płotem było… Pierwsze wrażenie po wyjściu z domu – przeszywające zimno. Jednocześnie było tak pięknie, że po prostu wiedziałam, że się wykąpię. Wschodzące słońce, idealnie gładka tafla wody, dwa łabędzie… Moje doświadczenie w “morsowaniu” ogranicza się do spontanicznych akcji typu kąpiel w Bałtyku lub rzece wczesną wiosną/późną jesienią, ale zawsze mnie takie klimaty pociągały, a tu okazja stworzyła się sama. W takich okolicznościach przyrody grzechem byłoby nie skorzystać.

Read More »

Roweeeer, to jest świat!

Wchodzimy w klimat bujając się do: http://www.youtube.com/watch?v=LgNeikLhrMI

Kul na maksa, kul i ekstra!

Od chwili, gdy dowiedziałam się, że będę mieć wyjmowany metal z nogi, włączył mi się w głowie program specjalny i prawie cały czas o tym myślę. Czasem myślę tak bardzo cicho, że zupełnie niewyczuwalnie, ale w pół sekundy mogę przeskoczyć na myślenie intensywne. Mam trochę pół roku na popracowanie nad ciałem i takie przygotowanie się do operacji, żeby praktycznie z dnia na dzień wskoczyć na stół i dać się pociachać, a potem elegancko stanąć na nogi. Pisałam już, że obecnie prym wiodą pływanie i rower, oraz oczywiście gimnastyka w domowym zaciszu. I przy tym zostaję przez najbliższe miesiące. Zanim dowiedziałam się o usuwaniu gwoździa, planowałam powoli truchtanie. Teraz jednak odpuszczam – mam zbyt duży uraz psychiczny, nie sprawiałoby mi to przyjemności, a tfu-tfu-odpukać-jakiekolwiek-problemy w tym momencie rozwaliłyby mi na nowo ułożony plan na najbliższy rok. Nikt za mnie studiów nie skończy, Rosja czeka, pojechać trzeba i pozamykać elegancko sprawy uczelniane. Tylko gdzie ja tam ćwiczyć będę? Może znajdzie się jakiś basen na studencką kieszeń. Bo na rowerze to ja w lutym po skutym lodem Petersburgu chyba nie pojeżdżę…

No ale – do rzeczy. Odkrywam na nowo rower i cieszę się każdym leśnym odcinkiem, bez względu na pogodę. Czego by nie mówić o Trójmieście, tutejsze ścieżki rowerowe “dają radę” i bez większych problemów można dojechać nad morze. A potem to już nad samą wodą, Brzeźno-Sopot-Gdynia, przy czym największa frajda zaczyna się za Sopotem, są liście, las, klif i zapierające dech widoki. I właśnie tak ostatnio na klifie stojąc i patrząc na morze i konie galopujące wzdłuż brzegu pomyślałam, że dobrze mi w Gdańsku (choć za rok przeprowadzka bardzo prawdopodobna, niemal pewna). A potem wskoczyłam w las, poskakałam po korzeniach (ostrożnie, bo bez kasku), tętno też mi poskakało – i poczułam taki endorfinowy strzał, że na myśl o powrocie do miasta miałam ochotę się rozpłakać. Radość, energia i ogólny “pałer” nie mniejsze niż podczas biegania. Ja chcę nowy rower! A najlepiej dwa!

Tu moja rowerowa paplanina, poniżej jesienny rower w wersji czasem słońce, czasem deszcz. Każda ma swój urok – a we mgle i deszczu uczucie “styrania” nawet lepsze.

Zdjęcie0715

Zdjęcie0717

Zdjęcie0719

Zdjęcie0721

Zdjęcie0722

Zdjęcie0723

Zdjęcie0727

Zdjęcie0729

Zdjęcie0730

Zdjęcie0735

Zdjęcie0737

Zdjęcie0760

Zdjęcie0761

Zdjęcie0769

Zdjęcie0773

Zdjęcie0775

Zdjęcie0777

Zdjęcie0778

Zdjęcie0779

Zdjęcie0781

Zdjęcie0783