Domowe Spa

Między 45 kilometrami wykręconymi na rowerze, a kilkudziesięcioma stronami Pamuka i kilkoma łykami martini z lodem na słonecznym balkonie. Małe spa. Dość przypadkowe, bo gotowałam wodę na herbatę, wrzątek jednak zamiast do kubka, trafił do garnka. Czyli będzie ‘parówka’… Kiedy jestem chora, nazywam to inhalacją i po prostu mocniej oddycham. W celach kosmetycznych to parówka, choć ‘składniki’ te same.

Olejki – ja w szufladzie znalazłam grejpfrutowy, tymiankowy, geraniowy, eukaliptusowy i pichtowy. Na przeziębienie daję po kropli każdego, dzisiaj ograniczyłam się do symbolicznej ilości dwóch pierwszych.

mask-0017

mask-0014

Wrzątek do garnka…

mask-0022

… i olejki. Dałam po dwie krople, było aż za dużo.

mask-0024

Nachylamy się nad garnkiem, zamykamy oczy i zarzucamy sobie na głowę duży ręcznik, żeby nam cenna para nie uciekła. I siedzimy – dziesięć, piętnaście minut.

Po co to wszystko i jak to się ma do sportu? Ano, tak się ma, że wysiłek fizyczny, oprócz niezliczonych zalet, posiada też ciemną stronę. Pocenie = solna kąpiel na całym ciele (ze szczególnym naciskiem na wrażliwą skórę twarzy), zatkane pory (a jeszcze jak ktoś z pełnym makijażem ćwiczy… naprawdę szkoda mi skóry twarzy) i pewnie inne dramaty. Mojej cerze (suchej, wrażliwej i naczynkowej – bajka) codzienne spotkania z Cetaphilem i wodą termalną (to drugie jak nie zapomnę…) nie wystarczają i co jakiś czas patrząc w lustro mam ochotę je stłuc. Tu przesuszone (nie lustro, miejsce na mojej twarzy), tu czerwone, tu jakiś nieproszony gość. Rzadko, ale się zdarza. Korzystając więc z wolnej chwili (powinno być: “regularnie, co najmniej raz w tygodniu”…) robię takie “coś”, jak dzisiaj.

Jak już wysiedzimy te kilka-kilkanaście minut pod ręcznikiem, czas osuszyć delikatnie buzię i nałożyć maseczkę. Jaką? To już zależy od potrzeb… poniżej moje dwie ulubione, obie firmy Lush, którą uwielbiam, ale niestety (ktoś mnie poprawi?) nie ma sklepu Lush w Polsce. Co począć.

1. Cereal Killer (obecnie chyba Oatfix) – odżywcza maska do suchej skóry. Banany, illipe butter (olej z drzewa Madhuca longifolia, nie mam pojęcia, jaka jest polska nazwa), płatki owsiane, migdały, kaolin, wanilia. Bardzo przyjemna rzecz na twarzy, tylko wygląda nienajpiękniej… ale jaka maska wygląda pięknie? Więcej informacji o płatkowej maseczce tu.

mask-0034-2

mask-0035

2. Mask of Magnaminty – najlepsza maseczka na świecie. Przysięgam. Jak widać na zdjęciach poniżej, moja się skończyła, ale używałam jej regularnie w Londynie (gdzie sklepów Lush dostatek, w dodatku przynosząc pięć pustych opakowań, dostaje się dowolnie wybraną nową maseczkę/inny produkt – co za wspaniały system) i jeśli cokolwiek brzydkiego wyskoczyło mi na twarzy, to ta zielona maź ratowała mi życie. I w przeciwieństwie do większości agresywnych, oczyszczających paskudztw, nie podrażnia skóry. I pachnie miętą i chłodzi. Skład tu (klik).

mask-0070

mask-0073

No dobra, owsianka na twarz. Pachnie nieźle, wytrzymam (jakby nie patrzeć, to jakieś ciało obce obklejające mi twarz, to nie jest komfortowe). Oddychaj, Ewa, spokojnie, będzie pięknie.

mask-0049

Mam już trochę dość. Ile jeszcze? Pięć minut? Chcę. To. Zmyć. Natychmiast.

mask-0051

Chciałaś pobawić się w blogerkę urodową, to masz. Uśmiechaj się i rób słodkie miny do obiektywu. Spojrzenie pełne naiwnej nadziei i radości, kto nie lubi owsianki? Nawet z rozbabranym, rozpacianym jedzeniem na twarzy trzeba trzymać fason. I wyglądać glamour.

mask-0053

W porządku, można biec do łazienki i zmyć jedzenie z twarzy. Jeszcze wklepać coś nawilżającego w tę wrażliwą buźkę, i… spokój z takimi dziwactwami na jakiś czas ;).

P.S. Naprawdę (naprawdę!) nie mam nic do blogerek urodowych 😉