Antylopki na biegowym szlaku

Ja to jestem chodzącą kontradykcją. Kilka dni temu, po przeciągającym się (i gdzieś tam jeszcze tlącym, ale tylko tlącym) choróbsku, powiedziałam M., że pogoda pogodą, zmęczenie zmęczeniem, ale trochę winy jest i po mojej stronie i powinnam bardziej szanować swój organizm. Tja, no to sobie “poszanowałam” – ostatnie kilka dni to tak zarwane noce, że śmiało mogłabym bez charakteryzacji wystąpić w jakiejś superprodukcji jako naczelne zombie i nikt by się nie poznał. Chodzenie spać o 5 nad ranem to jednak nie jest moja bajka. Czasem jednak nie ma wyjścia, gruzińska ekonomia nieźle mnie sponiewierała, ale esej jest, ładniutki i piękniutki, prezentacja też, a moje poturbowanie przejdzie. Powtórek jednak nie chcemy, więc wyciągamy wnioski i następnym razem zabieramy się za tak czasochłonne rzeczy wcześniej.

W tym wszystkim bieganie jednak nie poszło w odstawkę, bo wychodzę z założenia, że nic nie daje takiego kopa energetycznego, jak porządna dawka ruchu (wyjątkiem było wczorajsze sześć kubków kawy, półtora litra coca coli i paczka Haribo:D). Trochę eksperymentuję sportowo – do półmaratonu jeszcze trzy miesiące, postanowiłam zmodyfikować plan, a raczej przygotować się pod plan bardziej wymagający, niż pierwotny. Dlatego biegam krótsze dystanse (to tez z powodu choroby), ale dołożyłam ćwiczenia… Ewy Chodakowskiej. Długo kręciłam nosem i nie byłam przekonana, ale… to jest, kurczę, fajne. I pot się leje i tak cudownie czuć każdy mięsień. I ciało jakieś fajniejsze się robi. Nie narzekam. Wzięłam się też za interwały, skipy i inne siły biegowe, bo wszyscy trabią, że to takie ważne i w ogóle. Czasem trzeba zaufać mądrzejszym, więc dzielnie pokonuję podbiegi i z uśmiechem (takim samym, jak po zjedzeniu całej cytryny) robię te przeklęte interwały. Szczerze mówiąc, wcale nie są takie złe. Tylko ludzie jak na wariatkę na mnie czasem patrzą – przedwczoraj jakiś mężczyzna pokazywał mnie dziecku palcem i dziwnie przy tym wymachiwał. Tak, jestem pewna, że wskazywał na mnie, a nie na tego zająca, który akurat sobie radośnie hopsał w alejce.

Zum Schluss jeszcze urzekająca historia, jak wiemy, tylko takie się mnie trzymają. Tydzień temu biegałam na mojej “trailowej” trasie – wypadły mi jedne zajęcia, dzięki czemu miałam czterogodzinne okienko. W sam raz, żeby pójść do domu, pobiegać, zjeść, i wrócić na uczelnię. Środek dnia, jasno, bezpiecznie (hm…). Na tej trasie często widzę tych samych biegaczy (swoją drogą – we Włoszech zdecydowanie więcej panów biega niż pań, różnica jest ogromna. Nie żeby mi to przeszkadzało ;-), ale rzuca się w oczy) i z niektórymi wymieniamy uśmiechy. I nic więcej. Do czasu… Otóż w zeszły czwartek, gdy już zakończyłam bieg i spokojnie maszerowałam w stronę “miejsca rozciągowego” i w kierunku domu, zaczepił mnie biegacz. Taki młody zwinny Antylopek, łydeczki śliczniutkie, śniada karnacja (nie jestem fanką, ale dla lepszego zobrazowania sytuacji…:D), no czego on może ode mnie chcieć, myślę sobie. Antylopek pyta mnie (po włosku) o godzinę. Ja z uśmiechem pokazuję mu 13.05 na gremlinie, “grazie”, “prego”, “ciao”, ruszam w kierunku domu. Nie, to nie koniec historii. Antylopek zatrzymuje mnie i zaczyna z prędkością światła nawijać po włosku. Wyłapuję wystarczająco, żeby zrozumieć, że prosi o mój numer i chce się ze mną umówić na wieczór. Że tak powiem… ZONK. Ja naprawdę, gdy biegam, wyglądam trochę gorzej niż na profilowych na fejsbuku. Antylopek jednak niezrażony, pyta się, czy widzimy się wieczorem. Rozbawiło mnie to nieźle, ze śmiechem mówię, że bardzo mi miło, ale nie, no i że nie mówię dobrze po włosku. Antylopek proponuje przejście na francuski. No kurczę, mogłam nie rzucać francuskiego po 1,5 roku dziesięć lat temu. Zaczynam po angielsku, on nic. Po niemiecku – też nie. Kto by pomyślał – tyle języków, taki problem. Po rosyjsku nawet nie próbuję, bo widzę, że Antylopek raczej w klimatach włosko-hiszpańsko-francusko-arabskich się porusza (i znowu – trzeba było iść na tę arabistykę, a nie…). W końcu zostajemy przy włoskim, jakoś nawet daję radę. Antylopek chce się umówić na bieganie następnego dnia. Mówię – zgodnie z prawdą – że nie wiem, czy nie mam zajęć w tym czasie, że nie jestem zainteresowana, że grazieeeeeee, ale nie. Antylopek naciska, że w takim razie weekend. Widzę, że się nie uwolnię i prędzej będzie się za mną czołgał pod drzwi mieszkania, niż odpuści, więc zgadzam się na sobotę, same time, same place. Wracam do domu, patrzę w lustro – no naprawdę, na fejsa bym siebie takiej nie wrzuciła, więc nie wiem, o co kaman.

Po tej urzekającej historii to pewnie żadne niusy, ale: do 600 kilometrów na biegowym liczniku brakuje mi tylko dziesięcu, które zamierzam dzisiaj wykręcić, oraz: zapisałam się na Półmaraton Warszawski. To teraz tylko bilet do Polski trzeba kupić… 😀

Z mrocznej otchłani (albo ‘Po tygodniowej przerwie’)

“Jezu, ale sielanka biegowa… No napisz, że Cię boli, że Ci się nie chce, bo za chwilę biegać zacznie 40 milionów Polaków, i Włosi też, i co gorsza – Ruskie, a jak do nas przybiegną to może być kiepsko” – taki to komentarz kgb zostawił pod moim poprzednim wpisem. Spokojnie, Ruskie nie przybiegną. Dzień później wszystko poleciało na łeb, na szyję. W sensie plan poleciał. A mnie pokarało – przeziębieniem, rozmemłaniem, wyjazdem (to może kara nie była, ale wyjazd spowodował przedłużenie przerwy od biegania). Zresztą, słupki na run-logu mówią same za siebie:

Po czwartkowej euforii w sobotę nie było już śladu. To znaczy ślad był, ale zagłuszany przez gorączkowe majaczenie (“spokoooojnie, dzisiaj nie pójdziesz biegać, ale jutro zrobisz to swoje wyczekiwane długie wybieganie”). W niedzielę nadal miałam temperaturę, chodziłam naćpana jakimiś coldrexami i innymi pigułkami chorobowego (nie)szczęścia i zbierałam z podłogi resztki jasności umysłu, żeby ogarnąć uczelniane życie i być w stanie funkcjonować na spotkaniu z ludźmi ze studiów i przygotować prezentację. W poniedziałek byłam względnie zdrowa, nie wytrzymałam i po zajęciach wyrwałam się na nieco ponad 5 kilometrów po moim parkolesie. Mroooźne powietrze, ale chyba mi nie zaszkodziło, czułam jednak osłabienie pochorobowe. Wtorek i środa pociągania nosem i niechktośzatrzymaczas, w czwartek rano już wskakiwałam w pociąg do Bolonii (po co i dlaczego – tu). Wróciłam późnym wieczorem w sobotę. Tak to się popisowo roz…walił mój plan treningowy. Płacz i zgrzytanie zębów.

Jak wiadomo, lepiej być fighterem niż beksą ;-), dlatego w niedzielę odziałam się adekwatnie do warunków pogodowych i ruszyłam w las. Miało być znów pięć z kawałkiem (bo przerwa, bo szybko się ściemnia…), wyszło z kawałkiem, ale siedem, a mi było znów tak dobrze i szczęśliwie. Tempo trochę gorsze niż przed przerwą, ale też trasa miała kilka solidnych podbiegów. Nie ma co się załamywać, do półmaratonu jeszcze dużo czasu, nadrobię. Jutro dziesiątka z rana. Karaluchy pod poduchy, sen – ważna rzecz.