Jakiś czas temu (niedawny czas, bo jeszcze w lipcu), dotarła do mnie przesyłka. Nie do końca niespodzianka, bo wiedziałam, na co czekam – a czekałam przebierając nóżkami (o ile po operacji byłam w stanie to robić). Wybierając się do szpitala, wspomniałam na fejsbukowym profilu blogu, że bardzo bym chciała tę książkę przeczytać i że może mnie jakoś podniesie na duchu, gdy będę zanosić się rzewnymi łzami nad moimi szwami (i głupio rymować). Nie minęło wiele czasu, gdy wpis skomentowała Aga z blogu Codziennik w Biegu i… napisała, że chętnie wyśle mi książkę. Tak po prostu. Chyba jednak jeszcze trochę wierzę w ludzkość ;-). Książka do mnie dotarła, łyknęłam ją wylegując się na kocu w krainie wiecznej szczęśliwości, czyli na wsiolesie. Co o ‘Bez ograniczeń’ Chrissie Wellington myślę – poniżej.
Można by się do ‘Bez ograniczeń’ przyczepić. Że taka ‘amerykańska’ (choć Chrissie to Brytyjka), że wmawia ludziom, że mogą tyyyle, a tak naprawdę mogą tylko tyle. I że potem są kontuzje, zawiedzione nadzieje, że literatura wyższych lotów to nie jest, że… Hm. No cóż, jak potrzebuję intelektualno-egzystencjalnego poruszenia, to czytam ulubionego Coetzee, jak chcę motywacyjno-budującego szturchnięcia, to czytam ‘Bez ograniczeń’ i nie mam wrażenia, żeby mi IQ znacząco spadło po tej lekturze ;).
Chrissie Wellington. Czterokrotna mistrzyni świata w Ironmanie. Triathlonowa terminatorka. Piekielnie zdeterminowana, uparta, zdolna, utalentowana. Zresztą, wszelkie konkrety – tu, na stronie Chrissie. A w książce też trochę o cieniach i trudnościach – kompleksach, stawianych sobie wymaganiach, nieustannie podnoszonej poprzeczce. Ale spokojnie, wszystko dobrze się kończy, a jakby tego było mało, to jest jeszcze różowy lukier w postaci wątku miłosnego (jestem zwyczajnie zazdrosna, bo facet Chrissie jest mmmm cudowny ;)).
Kiedy świeżo po operacji czytałam o tym, jak to Chrissie po poważnych upadkach z roweru wsiadała na trenażer i pedałowała z połamaną ręką, albo wyczyniała inne podobne ‘głupoty’, to czułam się trochę dziwnie. Z drugiej strony, jak człowiek jest zmotywowany, to inaczej funkcjonuje – zupełnie inna sytuacja, ale mi się przypomniała harówka przed maturą międzynarodową… kiedy to po powrocie z kinorandki w nocy nie byłam w stanie zasnąć (wiadomo ;)), więc żeby “nie marnować czasu” i jakoś się zmęczyć, aż zasnę, do trzeciej w nocy pisałam esej (którego pisać nie musiałam), a kilka godzin później stawiałam się na zajęciach i próbowałam sensownie odpowiedzieć na pytanie mojego historyka, dlaczego wysyłam mu mejle w środku nocy/nad ranem. Do dziś podobno uczniom, patrzącym na tablicę najlepszych wyników, mój były wychowawca mówi, że była taka Ewa, która zasypywała go po nocach esejami i stąd ten wynik. No nie wiem, nie wiem. 😉
Wracając do Chrissie – można powiedzieć, że nie do końca normalna, że jej obsesyjny perfekcjonizm i potrzeba kontrolowania dosłownie wszystkiego nie były zdrowe. No, można. Ja jednak mam słabość do ludzi z pasjami, zapałem i wydaje mi się, że automatycznie “w pakiecie” idą jakieś mniejsze lub większe dziwactwa. Ciekawe jest to, że perfekcjonizm Chrissie zanim zajęła się sportem na poważnie, objawiał się w obsesyjnym ocenianiu swojego ciała, ciągłym kontrolowaniu siebie, narzucaniu sobie ogromnych wymagań w szkole i na studiach. Zazwyczaj nie były to rzeczy, które człowiekowi służą. Sport, stopniowo, pozwala jej się z tych obsesji wyleczyć.
Na pierwszych stronach Chrissie pisze o Ironmanie: w jego katorżniczym charakterze bezsprzecznie jest coś, co motywuje do poszukiwania w sobie i w innych tego, co najlepsze. Tak jest ze sportem w ogóle, a przynajmniej być powinno, w moim świecie z waty cukrowej. Do tego świata idealnie pasuje też uśmiech Chrissie, uśmiech absolutnie rozbrajający. Wpiszcie sobie w gugle ‘Chrissie Wellington’. 99,9% zdjęć, czy to z zawodów, czy wszelkich innych, jest opatrzonych firmowym uśmiechem Chrissie. To może denerwować, jeśli ktoś ma tendencje depresyjno-pesymistyczne, ale ja w ten uśmiech wierzę i mnie on przekonuje. Bo to nie jest głupkowaty uśmiech, tylko coś, co wyraża całą Chrissie. Która jest poza tym piekielnie inteligenta, co się ceni ;).
Jest jeszcze coś bardzo dosłownego, co przykuło moją uwagę i trafiło do mnie bezpośrednio. Zapewne w dużej mierze w związku z sytuacją, w której się znajduję, wątpliwościami co do podejmowanych ‘życiowych’ decyzji, wyborów zawodowych i tego, jak bardzo zdeterminują one kolejne lata. A ja bardzo nie lubię, jak mi coś cokolwiek determinuje i przesądza… Czytając o Chrissie i tym, jak odkrywała swój talent (a propos talentu – wczoraj w nocy w radiowej Trójce była dobra audycja na ten temat, ja się poświęciłam i zarwałam noc, ale można odsłuchać on-line), co po drodze przeszła, gdzie pracowała, jak łączyła pracę i sport, jakie rozterki jej towarzyszyły i jak odnosiła się do swojej chęci ‘zbawiania świata’. Bardzo mi to bliskie i chyba ten wątek ciągle we mnie rezonuje i to był najmocniejszy filtr, przez który czytałam ‘Bez ograniczeń’. Co tylko potwierdza tezę, że nie ma dwóch identycznych ‘czytań’ danego tekstu.
Książkę polecam, a Agnieszce dziękuję raz jeszcze za tak miłą przesyłkę :).