Co za tydzień!

Sobota. Masakryczna pobudka o świcie, po raptem trzech godzinach snu. O ile snem można nazwać klejenie się do prześcieradła przy ponad 30 stopniach na termometrze w czerwcu we Włoszech (w dzień 37 stopni). Jak słyszałam narzekania na polskie “upały”, to śmiać mi się chciało. O 5.4o wskakujemy w taksówkę na dworzec (kaleką być…), tam łapiemy pociąg do Bolonii (wejście do pociągu to cała operacja, dzięki Bogu moja lewa noga zachowała skoczność i pokonała niebotycznie wysoki próg), następnie autobus na lotnisko. Tam – co za ulga – dostaję zamówione wcześniej “special assistance”. Genialna sprawa, wózek na lotnisku, osobna kontrola bezpieczeństwa (nikt nie czepia się bagażu ;)), osobny boarding i wciąganie do samolotu na wysięgniku. Cała zabawa powtórzona po wylądowaniu. Muszę przyznać, że się wzruszyłam widząc Warszawę z okna samolotu. Do czego to doszło. Teoretycznie miałam spory zapas czasowy, praktycznie jak się jest inwalidą, to wszelkie zapasy czasowe uciekają w szalonym tempie. Co począć. Wysiadam z autobusu na przystanku ‘Dworzec Centralny”, chcę przejść na drugą stronę ulicy i… nie ma jak przejść. Normalnego przejścia nie ma, jest tunel, owszem, ale windy nie uświadczysz, a ja już zdycham i do tego na plecach mam 10kg plecak, więc o skakaniu po schodach nie ma mowy. Przy drugim tunelu widzę inwalidzki znak (jestem na nie wyczulona teraz). Wózkiem nie jestem, ale zdesperowana dzwonię. Co za przeraźliwy dźwięk… mija kilka minut i nikt nie pojawia się. Dzwonię drugi raz – to samo. Już wyciągam rękę, by zacząć dzwonić bez przerwy, gdy z tunelu wyłania się przypakowny ochroniarz. Patrzy na mnie pytająco – no kurczaki, obok stoi tylko odpicowany pan z banku, to raczej nie on potrzebuje pomocy w pokonaniu schodów. Skrzypiąca platforma podjeżdża, ładuję się na nią, zjeżdżając zwracam na siebie uwagę każdego przechodnia – to naprawdę tak niecodzienny widok? Gdy ochroniarz zapytał mnie, czy chcę przejść na drugą stronę, odpowiedziałam że nie, tak sobie postanowiłam zjechać i posiedzieć w tunelu, ale chyba nie zrozumiał żartu ;). Po przetransportowaniu mnie na drugą stronę podziękowałam ochroniarzowi (się zdziwił) po czym dodałam “miłego dnia panu życzę” (zamurowało go kompletnie – trochę daje do myślenia fakt, że ludzi “zatyka”, gdy słyszą tak podstawowe według mnie zwroty…). Szybki obiad, kuśtykanie do stacji metra (rzucając spanikowane spojrzenia na zegar na PKiN), w metrze z braku windy (kto montuje windę kilkanaście metrów od głównego wejścia do metra?) wskoczyłam o kulach na schody ruchome (bardzo mądre to było, wiem), dojechałam na Młociny, tam już ogarnęłam windę i dotelepałam się do Polskiego Busa. Tam, zrezygnowana i spragniona (wody, dajcie mi wody – perspektywa 5 godzin podróży bez wody mnie przerażała), podniosłam głowę wypatrując nadjeżdżającego autokaru i… i zobaczyłam Tomka. Narzeczonego mojej przyjaciółki. Przez moment myślałam, że mam omamy, ale nie. T. przyjechał do stolicy raptem na kilka godzin na turniej sportowy i w ostatniej chwili postanowił jechać Polskim Busem, a nie, jak planował wcześniej pociągiem, w dodatku do Gdańska, a nie do Poznania, gdzie mieszka obecnie. To się nazywa mieć szczęście ;). Dzięki temu zdobyłam wodę, ale przede wszystkim wspaniałe towarzystwo. Do domu dotarłam przed 22.oo i padłam jak mucha.

Wtorek. 6.oo rano. Pobudkaaa (pobieranie krwi). Wieczorem ortopeda. Top of the top, best of the best. Z nazwiskiem wstrzymam się do zakończenia leczenia, ale już mogę stwierdzić, że mam do niego ogromne zaufanie i jeśli trzeba będzie mnie kroić, to nikomu innemu nie dam grzebać sobie w nodze. Ciekawa sprawa, bo czternaście lat temu, kiedy jeden z moich braci był dokładnie w moim wieku i miał poważną kontuzję kolana (więzadła, łąkotki, cuda wianki), ten sam lekarz go ratował. A do tego pod koniec pierwszej wizyty, pan doktor wypalił do mojego taty: “Czy pan kiedyś nie był u mnie na konsultacji?” – owszem, był, 15 lat temu :). Dostałam namiary na trzech radiologów i wisząc na telefonie w środę, cudem udało mi się umówić na USG na czwartek rano.

A na USG… Siedzę ja sobie spokojnie i daję jeździć głowicą po nodze, spoglądając to na lekarza, to na ekran maszyny. Czuję, że w pewnym momencie badanie koncentruje się dokładnie na bolącym miejscu. Z zamyślenia wyrywa mnie głos lekarza:
– Chyba mamy tu złamanie
– Słucham?! Ale że… jakie złamanie? Kości? (no a czego?:D)
– No tak, złamanie zmęczeniowe (lekki uśmiech na twarzy lekarza)
– To mnie pan zaskoczył…
Zadzwonił do mojego ortopedy, poinformował co i jak. Wyszłam na korytarz poczekać na opis, wtem lekarz wychyla głowę z gabientu i pyta, czy nie mogłabym na chwilę wrócić. Co było robić, pokuśtykałam z powrotem. “Czy zgodzi się pani, żebym wykonał badanie jeszcze raz, bo zapomniałem zaznaczyć na zdjęciach wskazówki dla studentów? To będzie materiał na zajęcia, zgadza się pani?” – co było robić, usadowiłam się ponownie na łóżku i poddałam badaniu ;). Tym razem cały czas śledziłam ekran maszyny i dokładnie zobaczyłam co, gdzie i jak się połamało.

Przy okazji załamałam się polską służbą zdrowia. Całe moje leczenie przebiega prywatnie, bo inaczej się w tym kraju nie da być potraktowanym jak człowiek, ale USG było wykonywane w szpitalu. Wchodzimy z tatą, rozglądamy się, ale windy nie widzimy. Tata podchodzi do recepcji, gdzie dosłownie rozwalona na krześle recepcjonistka patrzy znudzonym wzrokiem. Na pytanie, gdzie znajduje się radiologia i gdzie znajdziemy windę, kobieta wyburczała coś pod nosem i pomachała ręką w taki sposób, że mogło to oznaczać wszystko i nic. Na ponowne pytanie zrobiła obrażoną minę i ponownie wykonała ten sam gest. Bez komentarza. Pomogła nam, niewiele grzeczniejsza, szatniarka. Po badaniu kierujemy się w stronę drzwi oddziałowych, tata chwyta za klamkę i… zostaje z klamką w dłoni. Dziura pozostała po klamce była wypchana papierem toaletowym, sama zaś klamka, zanim wylądowała w dłoni taty, przyklejona była do drzwi plastrami. Brak słów.

Wieczorem znów do ortopedy, czekając na wejście do gabinetu zdążyłam przeczytać 220 stron książki, by po 22.oo usłyszeć potwierdzenie wyników USG i dowiedzieć się o możliwych działaniach. Wśród nich jest interwencja z gwoździem w kości, ale zanim taka decyzja zapadnie – konieczny jest rezonans magnetyczny. Oby wystarczył, bo jak nie, to tomografia i inne cuda. Doktor powiedział, żeby następnego dnia rano na wariata jechać na rezonans i próbować się wcisnąć, bo inaczej może być ciężko. Pojechaliśmy do Nadmorskiego Centrum Medycznego, udało się zapisać na południe, bo ktoś zrezygnował z badania. 450 zł za rezonans stawu skokowego/podudzia, aż jęknęłam, jak usłyszałam cenę. Gdyby chcieć zrobić rezonans państwowo – dziewięć miesięcy czekania na stary sprzęt w szpitalu na Zaspie (nowym robią tylko dzieciom). Oczywiście wypełniając ankietę przed badaniem (“czy ma pani klaustrofobię?”, “czy ma pani lęki?” – no czego oni się spodziewają, że prawdę napiszę? ;)) na końcu trzeba podpisać oświadczenie, że zostaliśmy poinformowani o możliwości bezpłatnego badania, jednak świadomie decydujemy się wykonać je odpłatnie. No świadomie, świadomie. Co innego można zrobić?

Przyjechaliśmy ponownie w południe, po obsesyjnym, kilkukrotnym sprawdzeniu, czy nie mam na sobie nic metalowego, wskoczyłam na łóżko rezonansu i dałam sobie unieruchomić nogę. Dostałam na uszy słuchawki z grającym Chilli Zet (co miało sens przez pierwszych kilka minut, bo potem i tak nic nie słyszałam przez to brzęczenie), do ręki pompkę alarmową (“ale tę pompkę to nacisnąć tylko w razie czegoś poważnego?”, “no wie pani, ja to uważam, że ta pompka to tylko na wypadek wojny albo tornada”) i starałam się nie świrować widząc ten trubo-kombajn przede mną (“spokojnie, to dalej nie pojedzie”) a gdy spojrzałam w górę – rozświetlony sufit. Panie wyszły i zostałam sama… na prawie godzinę (“opis będzie później, bo nie ma teraz lekarki, więc zrobiłyśmy tak maksymalnie dokładnie wszystko, żeby ortopeda nie miał wątpliwości”). Po 20 minutach już nie czułam nogi i miałam tylko nadzieję, że nieświadomie nią nie ruszam. “Nie ruszaj nogą, nie ruszaj nogą, nie ruszaj…” – powtarzałam sobie w myślach bez przerwy. Przez tę godzinę poznałam wszystkie możliwe rodzaje buczenia i brzęczenia, no ale skoro to konieczne, to w porządku. A jak mi dźwięczała cisza w uszach po zakończonym badaniu… Nie wyobrażam sobie mieć rezonansu głowy. No przecież zwariować można.

Płytkę rezonansową podrzuciłam do szpitala mojemu ortopedzie i jeszcze dzisiaj powinnam wiedzieć, co robimy dalej. Jestem w dobrych rękach i to mnie uspokaja, ale no co za przypadek. Poczytałam sporo o tym złamaniu i porozmawiałam z orto i wszystko składa się teraz w całość, no ale jak zwykle – mądry człowiek po szkodzie. Widzę ileś błędów, które popełniłam, ale pojedynczo nie doprowadziłyby do takiej sytuacji. Decydujący był prawdopodobnie szok, który zafundowałam swoim nogom. Całą zimę i wiosnę przebiegałam po miękkim podłożu, po czym nagle wyskoczyłam na 20 kilometrów asfaltu. Po ok. 12 km nie było jeszcze bólu, ale zmęczenie, które wzięłam za “zwykłe” zmęczenie i po prostu tuptałam dalej. Teraz wydaje mi się, że to już był moment, kiedy mięśnie zaczęły nie nadążać z amortyzacją i ochroną i zaczęło się “dostawać” kościom. No nic – trzeba działać w sytuacji, jaka jest.

Ciąg dalszy nastąpi ;). Będzie nie tylko o kontuzji, ale o czymś pysznym i łatwym w przygotowaniu – siłą rzeczy nie jestem w stanie stać w kuchni zbyt długo, oraz o moich nowych butach biegowych – tak wiem, każdy normalny człowiek nie mogąc biegać, kupuje biegowe buty, i o biegowej wygranej w konkursie – dostałam piękną bluzę techniczną i spodnie Pumy. A, no i jeszcze wyniki badań krwi – udowodnię, że naprawdę niewiele wysiłku trzeba, żeby nie jedząc mięsa mieć idealne wyniki.

“Nie znam osoby, która ćwiczyłaby więcej niż ty”…

… powiedziała mi kilka miesięcy temu znajoma. Już wtedy mnie to bardzo rozśmieszyło, bo patrząc na statystyki niektórych wymiataczy (dobrze wiecie, o kim mówię), czułam się “taka mała”.

E: robię właśnie pompki i umieram
B: super, musisz mieć pięknie wyrzeźbiony brzuch! a ja siedzę na fb i też umieram
E: pięknie wyrzeźbiony będzie za parę miesięcy, ale ważne są te ćwiczenia bo inaczej nawet bieganie leży i łatwo o kontuzję (patrzcie no, jaka mądrala ze mnie była…)
B: jesteś nienormalna na punkcie sportu! nie znam drugiej takiej osoby co by tyle ćwiczyła!

To teraz wszyscy razem: ha, ha, ha! Wtedy napisałabym: zatkało mnie. Znam mnóstwo osób, które ćwiczą więcej ode mnie. Nigdy nie uważałam, że ćwiczę dużo. Aktywność fizyczna to po prostu naturalna część dnia – niezbędna, żebym poczuła się zrelaksowana, zadowolona, pełna energii. Ostatnio miałam kilka dni przerwy, ale to wyjątek – ćwiczę prawie codziennie. Czasem bardziej, czasem mniej intensywnie, ale nawet jeśli robię dzień przerwy, to chociaż porządnie się wtedy rozciągam. Nie widzę w mojej aktywnosci nic nadzwyczajnego, choć aspiracje mam spore i chciałabym stopniowo robić coraz więcej.

Tak napisałabym. Teraz mogę z nosem na kwintę napisać: nie znam siebie, która nie ćwiczyłaby tak długo. To już ponad trzy tygodnie o kulach. Trzy tygodnie powolnego progresu, zbyt wolnego. Ja wiem, że cierpliwość, że kontuzje to nie takie hop siup, ale… ale to naprawdę nie wyglądało tak poważnie. Do tego sesja na uczelni, upały powyżej 35 stopni, ekspresowa wyprowadzka z mieszkania kilka dni temu (pakowanie całego dobytku w godzinę skacząc na jednej nodze = umierająca kość ogonowa), użeranie się z nienormalną landlordką… W sobotę lecę do Polski, znów cyrk podróżniczy, mam nadzieję, że do pociągu do Bolonii uda mi się wejść ;). Byle dotrzeć na lotnisko, bo tam zamówiłam już sobie special assistance, niech mnie wożą znów na wózku i wciągają na pokład samolotu :). A potem “tylko” dostać się na Młociny i wsiąść w autobus do Gdańska… kto jak nie ja sobie ma poradzić :).

Przestałam jednak wchodzić na Endomondo, które było obecne w codziennym przeglądzie internetów. Nie mogę, no po prostu nie mogę patrzeć na wasze treningi, pokonywane kilometry, kalorie odzwierciedlające hektolitry potu wylewanego na rowerze, rolkach, basenach. Liczone w dziesiątkach powtórzenia pompek, podciągnięć, przysiadów. Ze łzami w oczach loguję się na sportowy profil na fejsbuce i przeglądam obserwowane strony. Obraz nędzy i rozpaczy się tu wyłania, hm? Spokojnie, nie jest tak źle. To znaczy jest. Ale przyjmijmy, że nie. Wciągam soczyste pomarańcze i zmrożone banany i próbuję się w ten sposób pozytywnie doładować. We wtorek mam wizytę u jednego z najlepszych ortopedów w Polsce i mam nadzieję, że jakiegoś strasznego “wyroku” nie będzie. Swoją drogą, świat jest mały. Kilka znajomych osób poleciło mi znanych sobie specjalistów. Na końcu tata koleżanki napisał do mnie, że ma sprawdzonego, świetnego ortopedę, zresztą jest to jego dobry znajomy, do tego lotnik, człowiek z pasją, ciekawa osoba. Mam się powołać na znajomość i umówić na wizytę. Gdy przesłał mi wizytówkę, przetarłam oczy ze zdziwienia – to lekarz, który czternaście lat temu postawił mojego brata na nogi i uratował jego kolano po dwóch zepsutych operacjach i dwóch latach problemów po jednym felernym upadku w trakcie gry w koszykówkę – więzadła, łąkotka, i inne komplikacje. Lubię takie “zbiegi okoliczności” i traktuję je jako dobry znak, także – trzymajcie kciuki.

I tak bardzo chciałabym napisać “biegam”. Biegam w żółwim tempie, biegam po dwa kilometry, biegam przeplatając bieg marszem, biegam po kilka minut. B I E G A M. Móc znów napisać “biegam”. Przed “biegam” jest jednak “chodzę”. Skupiam się więc na bliższych celach i staram się nie staczać w depresyjną przepaść. Usłyszałam dziś “Kocham Cię, łobuzie. I zabraniam Ci mieć depresję!” – to chyba nie wypada aż się dołować :).

A szukając pozytywów – jest jeden dobry, bardzo dobry skutek brukselskiej dziesiątki. Dwa dni temu napisał do mnie brat mój, z którym biegłam w 20 km de Bruxelles. Jeszcze kilka miesięcy temu kręcił na bieganie nosem, marudził, że chyba nie da rady przebiec tamtych 20 kilometrów. Dał radę i to w bardzo przyzwoitym czasie. Od trzech tygodni nie biegał, wyszedł w niedzielę na luźny bieg, który skończył się 10 kilometrami w czasie 49:25. Ot tak, po prostu. “Rozważam półmaraton w październiku w Brukseli” – napisał mi właśnie. Cieszę się z tego jego biegania, z kolejnej wciągniętej w ten cudowny sport osoby, bardziej niż z mojego biegania przed kontuzją. Long live running! 😉