Spalamy, spalamy…

Dość szybko uznałam, że pisanie ‘research design’ mnie usypia. Do tego egzamin z rosyjskiego, który mam już za sobą, to wystarczająca dawka intelektualnych wyzwań na piątek, więc cóż lepszego, jak pogrzebać na blogu… No, lepsze byłoby bieganie, które przełożyłam z wczoraj na dziś. Tja, to sobie przełożyłam. Jest mgła jak mleko, robi się ciemno i jest zamieć śnieżna. We Włoszech, w których dwa dni temu można było spokojnie biegać “na krótko” i rozpocząć nadawanie kończynom koloru. Śnieg śniegiem, ale po ciemku to ja sama biegać nie pójdę, nie i koniec. Zwyczajnie się boję i tyle.
Tymczasem, z przyjemnością patrzę na statystyki na Endomondo, bo został jeszcze tydzień lutego a trening czasowo zrównał się już ze styczniem. A kalorii już więcej spalonych, ale to taka tam, ciekawostka ;).

Screen shot 2013-02-22 at 16.41.00

Screen shot 2013-02-22 at 16.41.09

Jak widać na powyższych wykresach, moje sportowe życie toczy się w odcieniach róży balansowanego popasem na zielonej trawce. Róż to: aerobik (w tym różne programy Ewy Chodakowskiej, Jillian Michaels, czasem coś innego internetowego), sztuki walki (ha-ha… Tae Bo sobie fikam ;)), joga (rzadko, ale ‘Yoga for Runners’ z panem o pięknych dłoniach jest okej), Iron Strength Workout z RW i chyba w styczniu spinning się zdarzył. Zielony popas to tak naprawdę biegowa walka z korzeniami i błotem, rzadziej po chodniku :).

Bardzo polecam taki zestaw: rozgrzewka, 4x6min. trening domowy E. Chodakowskiej (moim zdaniem najfajniejsze jej ćwiczenia, nie zdążę się znudzić, są konkretne) + tae bo (np. ten trening). Można się zmęczyć, ja wczoraj wypiłam w trakcie półtora litra wody (łącznie z tym co przed i po, jak ćwiczę to ćwiczę, a nie obijam się pod pretekstem picia ;)).

Po co to wszystko? Bo lubię, bo fajne, bo resetuje głowę… prawda to. Doszłam jednak do wniosku, że trzeba konkretnie zejść z wagi, jeśli chcę przyspieszyć moje bieganie (a chcę!) i docelowo ładnie pobiec w Brukseli. Także… cardio, odwrócone interwały i inne szmyry wyry wprowadzam elegancko w plan. Z jedzeniem nie świruję, może tylko po zjedzeniu paska czekolady, idę odnieść ją do szafki w kuchni, zamiast kłaść na biurku przed sobą ;).

Antylopki na biegowym szlaku

Ja to jestem chodzącą kontradykcją. Kilka dni temu, po przeciągającym się (i gdzieś tam jeszcze tlącym, ale tylko tlącym) choróbsku, powiedziałam M., że pogoda pogodą, zmęczenie zmęczeniem, ale trochę winy jest i po mojej stronie i powinnam bardziej szanować swój organizm. Tja, no to sobie “poszanowałam” – ostatnie kilka dni to tak zarwane noce, że śmiało mogłabym bez charakteryzacji wystąpić w jakiejś superprodukcji jako naczelne zombie i nikt by się nie poznał. Chodzenie spać o 5 nad ranem to jednak nie jest moja bajka. Czasem jednak nie ma wyjścia, gruzińska ekonomia nieźle mnie sponiewierała, ale esej jest, ładniutki i piękniutki, prezentacja też, a moje poturbowanie przejdzie. Powtórek jednak nie chcemy, więc wyciągamy wnioski i następnym razem zabieramy się za tak czasochłonne rzeczy wcześniej.

W tym wszystkim bieganie jednak nie poszło w odstawkę, bo wychodzę z założenia, że nic nie daje takiego kopa energetycznego, jak porządna dawka ruchu (wyjątkiem było wczorajsze sześć kubków kawy, półtora litra coca coli i paczka Haribo:D). Trochę eksperymentuję sportowo – do półmaratonu jeszcze trzy miesiące, postanowiłam zmodyfikować plan, a raczej przygotować się pod plan bardziej wymagający, niż pierwotny. Dlatego biegam krótsze dystanse (to tez z powodu choroby), ale dołożyłam ćwiczenia… Ewy Chodakowskiej. Długo kręciłam nosem i nie byłam przekonana, ale… to jest, kurczę, fajne. I pot się leje i tak cudownie czuć każdy mięsień. I ciało jakieś fajniejsze się robi. Nie narzekam. Wzięłam się też za interwały, skipy i inne siły biegowe, bo wszyscy trabią, że to takie ważne i w ogóle. Czasem trzeba zaufać mądrzejszym, więc dzielnie pokonuję podbiegi i z uśmiechem (takim samym, jak po zjedzeniu całej cytryny) robię te przeklęte interwały. Szczerze mówiąc, wcale nie są takie złe. Tylko ludzie jak na wariatkę na mnie czasem patrzą – przedwczoraj jakiś mężczyzna pokazywał mnie dziecku palcem i dziwnie przy tym wymachiwał. Tak, jestem pewna, że wskazywał na mnie, a nie na tego zająca, który akurat sobie radośnie hopsał w alejce.

Zum Schluss jeszcze urzekająca historia, jak wiemy, tylko takie się mnie trzymają. Tydzień temu biegałam na mojej “trailowej” trasie – wypadły mi jedne zajęcia, dzięki czemu miałam czterogodzinne okienko. W sam raz, żeby pójść do domu, pobiegać, zjeść, i wrócić na uczelnię. Środek dnia, jasno, bezpiecznie (hm…). Na tej trasie często widzę tych samych biegaczy (swoją drogą – we Włoszech zdecydowanie więcej panów biega niż pań, różnica jest ogromna. Nie żeby mi to przeszkadzało ;-), ale rzuca się w oczy) i z niektórymi wymieniamy uśmiechy. I nic więcej. Do czasu… Otóż w zeszły czwartek, gdy już zakończyłam bieg i spokojnie maszerowałam w stronę “miejsca rozciągowego” i w kierunku domu, zaczepił mnie biegacz. Taki młody zwinny Antylopek, łydeczki śliczniutkie, śniada karnacja (nie jestem fanką, ale dla lepszego zobrazowania sytuacji…:D), no czego on może ode mnie chcieć, myślę sobie. Antylopek pyta mnie (po włosku) o godzinę. Ja z uśmiechem pokazuję mu 13.05 na gremlinie, “grazie”, “prego”, “ciao”, ruszam w kierunku domu. Nie, to nie koniec historii. Antylopek zatrzymuje mnie i zaczyna z prędkością światła nawijać po włosku. Wyłapuję wystarczająco, żeby zrozumieć, że prosi o mój numer i chce się ze mną umówić na wieczór. Że tak powiem… ZONK. Ja naprawdę, gdy biegam, wyglądam trochę gorzej niż na profilowych na fejsbuku. Antylopek jednak niezrażony, pyta się, czy widzimy się wieczorem. Rozbawiło mnie to nieźle, ze śmiechem mówię, że bardzo mi miło, ale nie, no i że nie mówię dobrze po włosku. Antylopek proponuje przejście na francuski. No kurczę, mogłam nie rzucać francuskiego po 1,5 roku dziesięć lat temu. Zaczynam po angielsku, on nic. Po niemiecku – też nie. Kto by pomyślał – tyle języków, taki problem. Po rosyjsku nawet nie próbuję, bo widzę, że Antylopek raczej w klimatach włosko-hiszpańsko-francusko-arabskich się porusza (i znowu – trzeba było iść na tę arabistykę, a nie…). W końcu zostajemy przy włoskim, jakoś nawet daję radę. Antylopek chce się umówić na bieganie następnego dnia. Mówię – zgodnie z prawdą – że nie wiem, czy nie mam zajęć w tym czasie, że nie jestem zainteresowana, że grazieeeeeee, ale nie. Antylopek naciska, że w takim razie weekend. Widzę, że się nie uwolnię i prędzej będzie się za mną czołgał pod drzwi mieszkania, niż odpuści, więc zgadzam się na sobotę, same time, same place. Wracam do domu, patrzę w lustro – no naprawdę, na fejsa bym siebie takiej nie wrzuciła, więc nie wiem, o co kaman.

Po tej urzekającej historii to pewnie żadne niusy, ale: do 600 kilometrów na biegowym liczniku brakuje mi tylko dziesięcu, które zamierzam dzisiaj wykręcić, oraz: zapisałam się na Półmaraton Warszawski. To teraz tylko bilet do Polski trzeba kupić… 😀