Dzisiaj konkretnie i na temat (a jeśli ktoś ma ochotę na trochę mniej konkretnie i na temat, ale inny, zapraszam tu: http://ewajanisz.wordpress.com/2012/06/27/warszawa-pl/ gdzie uzewnętrzniam się na temat Warszawy i moich wrażeń z nią związanych).
Dzielnie walczę z kryzysem w postaci niechciejstwa wewnętrznego, zewnętrznego i wszechobecnego i zmuszam się do wyjścia na trening. To znaczy niby mi się chce, niby od rana planuję wieczorny bieg, ale jak przychodzi co do czego, to okazuję się być mistrzynią prokrastynacji. A przecież w inne mistrzostwa celuję. Na szczęście po całym dniu patrzenia w monitor, tłumaczeń, sprawozdań i innych formalności, jestem na tyle zmęczona, że perspektywa zmiany i ruchu jest wystarczająco motywująca. Może nie tak, jak spadająca waga (podskoki radości), ale jednak. Macham już ręką na sąsiadów leniwie wracających z kościoła, gdy ja biegam po wiadukcie w tą i z powrotem robiąc interwały. Macham ręką (i czasem łokciem) na pana, który zawsze stoi z piwem opart o barierkę przystanku na ulicy Kartuskiej. Macham… jak nie mam siły, to nie macham. To znaczy macham, ale w głowie. Przedwoczrajsze 9,55km w równo godzinę zmotywowało. Bo owszem, był to wysiłek, ale nie do upadłego, i wiem, że mogłabym biec dłużej. Albo szybciej. Zresztą… idę się przekonać.
A następnym razem mniej konkretów, czyli może się przełamię, i opiszę moje bieganie od muzycznej strony.