KONKRETY

Dzisiaj konkretnie i na temat (a jeśli ktoś ma ochotę na trochę mniej konkretnie i na temat, ale inny, zapraszam tu: http://ewajanisz.wordpress.com/2012/06/27/warszawa-pl/ gdzie uzewnętrzniam się na temat Warszawy i moich wrażeń z nią związanych).

Dzielnie walczę z kryzysem w postaci niechciejstwa wewnętrznego, zewnętrznego i wszechobecnego i zmuszam się do wyjścia na trening. To znaczy niby mi się chce, niby od rana planuję wieczorny bieg, ale jak przychodzi co do czego, to okazuję się być mistrzynią prokrastynacji. A przecież w inne mistrzostwa celuję. Na szczęście po całym dniu patrzenia w monitor, tłumaczeń, sprawozdań i innych formalności, jestem na tyle zmęczona, że perspektywa zmiany i ruchu jest wystarczająco motywująca. Może nie tak, jak spadająca waga (podskoki radości), ale jednak. Macham już ręką na sąsiadów leniwie wracających z kościoła, gdy ja biegam po wiadukcie w tą i z powrotem robiąc interwały. Macham ręką (i czasem łokciem) na pana, który zawsze stoi z piwem opart o barierkę przystanku na ulicy Kartuskiej. Macham… jak nie mam siły, to nie macham. To znaczy macham, ale w głowie. Przedwoczrajsze 9,55km w równo godzinę zmotywowało. Bo owszem, był to wysiłek, ale nie do upadłego, i wiem, że mogłabym biec dłużej. Albo szybciej. Zresztą… idę się przekonać.

A następnym razem mniej konkretów, czyli może się przełamię, i opiszę moje bieganie od muzycznej strony.

Po przerwie

Run-logowe statystki bezlitośnie pokazują prawie tygodniową przerwę  w bieganiu. Po interwałach 15 czerwca miało być dłuższe wybieganie dwa dni później, ale nastąpiła seria okoliczności, które kwalifikują się tylko i wyłącznie do kategorii Bardzo Słabych Wymówek, więc nawet nie będę próbować się usprawiedliwiać. A potem bach, pojawił się wyjazd do stolicy, który się znacząco przedłużył. Trochę żałuję, że jednak nie spakowałam butów i stroju do biegania do walizki, bo średnio co trzy minuty wzdychałam wewnętrznie i zewnętrznie, widząc jak wiele osób w Warszawie biega, i jak przyjazne biegaczom jest to miasto. Parki, ścieżki, alejki. Nogi same się wyrywały. Na szczęście oprócz pięciu godzin w samochodzie w drodze do i z Warszawy, czas spędzałam bardzo aktywnie, całe dnie chodząc. Co najmniej kilkanaście kilometrów dziennie zrobiło swoje, zatęskniłam za bieganiem, stawy utrzymałam w ruchu, i dzisiaj, bez wielkich założeń, poszłam „po prostu” biegać. Wyszło 9,7km w średnim tempie 6:30, z czego jestem bardzo zadowolona, bo biegło mi się świetnie, łatwo łapałam rytm (niestety co rusz przerywany przez mało ogarniętych przechodniów, natomiast sygnalizacja świetlna była mi wyjątkowo przyjazna ), i czułam, że mogłabym więcej i szybciej. Dobrze mi się biega bez słońca, nawet jeśli jest dość parno, jak dziś. Zbawienna była delikatna mżawka, fantastyczne uczucie. Jutro krótkie interwały, a potem, po dniu przerwy, spróbuję zrobić tą samą trasę, co dzisiaj.

Na koniec dwie wiadomości… dobra i zła. Zła jest taka, że prawdopodobnie nie dam rady wystartować w tak długo planowanym i wyczekiwanym Nocnym Biegu Świętojańskim na 10km w Gdyni 7 lipca. Chyba że opanuję zdolność bilokacji do tego czasu… Jeśli ktoś reflektuje, to odstąpię mój numer startowy.

Wiadomość dobra i poniekąd związana ze złą… lipiec przyjdzie spędzić mi w Warszawie, więc będzie szansa na pobieganie po Polu Mokotowiskim (które zachwyciło mnie ilością biegaczy i rolkarzy), Łazienkach, Powiślu… i tych wszystkich miejscach, których nazw nie znam, ale wydały mi się idealne do biegania. Bardzo chętnie przyjmę wskazówki i sugestie dotyczące biegania w stolicy, a także biegów zorganizowanych – chciałabym sobie odbić ten Nocny Bieg Świętojański…

Ałłłaaa… czyli jak dać sobie “w kość”

Tu nie ma, że trening i po bólu. Wręcz przeciwnie. Boli, boli… a za chwilę jeszcze bardziej zaboli. Ale jakże przyjemny ból to jest..

Zewsząd o interwałach słyszałam i czytałam na każdej niemal stronie i blogu biegowym. I jak to nie chodzi o bezmyślne nabijanie kilometrów, że plan, że trening ma być sensowny, przemyślany, logiczny. Głowę miałam napakowaną teorią i mądrymi radami, ale dalej sobie tupałam radośnie i jakoś nie miałam ochoty na interwały i inne cuda. Prawda jest taka, że trochę się ich bałam. Do wczoraj… Po 25 minutach biegu pojawił się przede mną odcinek 330m, prosta, pusta ścieżka, która aż się prosiła, żeby ją dobrze wykorzystać. Stwierdziłam, że w konkretną teorię wgryzę się w domu, a tymczasem spróbuję pointerwałować sama. Wyszło tak:

1 min. maksymalnie szybko / 1 min. trucht – i tak trzy razy

40 sek. maksymalnie szybko / 1 min. trucht – dwa razy

Po czym jeszcze 15 minut biegu. Dziwne uczucie, kiedy próbowałam biec najszybciej możliwie już po prawie półgodzinnym biegu – mięśnie były “ciepłe” i jakby cięższe, dosłownie czułam siłę wkładaną w każde “pchnięcie” nogi. Inna sprawa, to że ogromną satysfakcję mi to dało i poczucie, że gdzieś te siły są, że można się tak “domęczyć” i fajne to jest.

21.oo: Dotarłam do domu marząc o prysznicu, po którym następowała wizja wieczoru z książką i koniecznie w miękkiej pościeli. Coś mnie jednak podkusiło, by jeszcze włączyć komputer. A tam… mail. Że salsa. Że jest transport. Że będzie fajnie. Sekwencja myśli: 1. salsaaaaaa o tak!; 2. o nieee przecież ledwo chodzę; 3. tak bardzo chcę na salsęęęę; 4. tak bardzo chciałam poleżeć z książkąąą; 5. za dużo myślę, prysznic, sukienka, złote butki i lecę; 6. chwila, moment, moje buty do salsy są na OBCASIE, jak ja mam w nich tańczyć, skoro ledwo się ruszam; 7. nieważne, idę.

Było świetnie.  Tak świetnie, że jest południe, a ja zastanawiam się, jak doszłam z łóżka do komputera. Teraz to dopiero nogi czuć… ilość spalonych kalorii sprawia, że zastanawiam się, czy nie zaszaleć i nie zrobić tego: http://strawberriesfrompoland.blogspot.com/2012/06/wpadnij-w-truskawkosza.html

Wieczorem moczenie nóg w Bałtyku, a jutro kolejne podejście do 10km. I nadal szukam jakiegoś sensownego planu, ale mnogość ich mnie ogłupia i sama nie wiem, co wybrać… jakieś sugestie? Za trzy tygodnie Nocny Bieg Świętojański na 10km, a we wrześniu/październiku chciałabym może półmaraton spróbować…

 

Nie samym bieganiem człowiek żyje (ale o bieganiu też będzie)

Bieganie osiedlowe złudne jest. Daje fałszywe poczucie pokonywanej odległości – biegnie człowiek, kluczy między blokami, tu jakiś plac, tu boisko, okrążenie jedno i drugie, gdzieś zamajaczy sąsiadka przy rynku (przecież ten rynek taaak daleko), tu parking na końcu osiedla, no to chyba można biec z powrotem… tylko czas podejrzanie dobry. No to jeszcze trochę, tu zbiec, tam podbiec, no przecież TAK SIĘ ZMĘCZYŁAM, to chyba starczy. Na pewno ponad 5km zrobiłam, ho ho ale będzie, jak policzę kilometry. Faktycznie, ALE BĘDZIE. Było. Raz 4,7km, na drugi dzień niecałe 4,9km. No ale jak to, przecież TYLE się nabiegałam?!

Dlatego pokazuję odpowiedni palec osiedlowemu bieganiu i wracam do tras sprawdzonych z modyfikacjami wydłużającymi. Dzisiaj było eleganckie 7,5km. To znaczy może nie do końca eleganckie, bo zanim wyszłam z domu, zrobiło się południe i 29 stopni, ale byłam zdesperowana. Czapeczka poratowała. Powerade poratował. Kibice hiszpańscy poratowali – bo gdy biegłam jak zdechły pies na odcinku Plac Zebrań Ludowych (w czasie Euro lepiej znany jako Fan Zone, choć mi mimo wszystko kojarzy się bardziej z opowieściami Rodziców o pochodach pierwszomajowych) – Opera, napotkałam trzy kilkuosobowe grupki przyodziane w koszulki aż krzyczące ‘Espana’. Panowie  w dość jawny sposób okazywali entuzjazm na mój widok, a ja, trzeba się przyznać, na czas kontaktu wzrokowego wyraźnie przyspieszałam i starałam się sprawiać wrażenie choć trochę mniej umierającej niż zdechły pies. Tak, są sytuacje gdy nawet zdechły może jeszcze umierać. Albo co najmniej nie czuć własnych płuc.[Zdechły pies?? Co to za okropne wyrażenie swoją drogą?]

Kolejne podejście do 10km i sprawdzenia swoich możliwości na tym dystansie w poniedziałek wieczorem – rano będą igły i będzie kłucie i krwi wysysanie, więc oszczędzę sobie dodatkowych atrakcji.

Wyszło o bieganiu a miało być o czym innym, więc na koniec taka pseudopuenta. Im bardziej wszystko się wali (‘sypie’ to słowo zbyt delikatne, a to mocniejsze i bardziej adekwatne na bloga za mocne), tym bardziej chce się biegać. A nawet jak się nie chce, to warto się zmusić. Trochę potu i endorfin jeszcze nikomu nie zaszkodziło. 195km na liczniku. Nie znudziło mi się. Chcę więcej.

 

Złej baletnicy…

Wymyśliłam sobie pobiec po raz pierwszy (no, może trzeci, ale to tak w życiu) 10km – na miesiąc przed Nocnym Biegiem Świętojańskim, i zobaczyć, z czym to się je i jaki cel sobie wyznaczyć. Trasa nadmorska wydawała się do tego idealna – równe 5km od mola w Brzeźnie do mola w Sopocie (prawie równe, bo wyszło 10,076), dobra pogoda, zero spalin, pozytywne nastawienie. Tja… Wszystko ładnie pięknie, teraz czas na baletnicę i rąbki. Otóż: poszłam wczoraj biegać w środowisku spalinowym, na moim klasycznym 6,7km. Skarpetki biegowe tańcowały w pralce, więc niewiele myśląc założyłam coś zwykłego. Błąd. Po powrocie do domu ściągnęłam ‘coś zwykłego’, przemoczonego do ostatniego włókna, a oczom mym ukazało się expo 2012 pęcherzy. Załatałam stopy i (względnie) zapomniałam o bólu. Wymyśliłam też, że skoro 7km biegam w tempie 5:40 bez totalnego padania na wszystkie części ciała, to może i tą dziesiątkę dam radę w powietrzu przepełnionym jodem pocisnąć w mniej niż godzinę. Ha, ha, ha… zaczęłam za wolno i za nic nie mogłam porządnie przyspieszyć, było okrutnie parno (wisiały cały czas czarne chmury), ja bez wody, i te pęcherze… o mamo. W głowie tylko ‘no biegnij, przecież się nie zatrzymasz’. Po siódmym kilometrze chyba tylko myśl o tym, że spalę się ze wstydu, jeśli nie dobiegnę, i ‘co ja napiszę na blogu i run-logu’ sprawiła, że dobiegłam. Znalazłam barierkę, porozciągałam się porządnie i podreptałam na tramwaj do domu. Już zaplastrowana, myślę, żeby pobiec pojutrze. I najpierw złamać wynik, który dał mi niezłą lekcję pokory (1:10). I chyba czas przejść z biegania ‘tak sobie’ na jakiś choć minimalny plan – żeby zwiększyć prędkość.

Jutro dopadnę mój komputer i wrzucę filmik ilustrujący moje tempo. Na przykładzie łabędzia, z którym zapoznałam się na sopockiej plaży.

 

apdejt:

A oto i film o jakże głębokim przesłaniu. W połowie coś się dzieje dziwnego, bo chyba bardziej niż filmowaniem łabędzia, zajęłam się strzepywaniem muchy z nogi.

 

O jedzeniu. Niestety.

– Spoooodnie mi spadają, no nie mogę, aaa…

– Ewa, ludzie mają gorsze problemy.

– Tak??!!

– Tak. Na przykład, spodnie się nie dopinają.

Tak miał się zaczynać radosny wpis – dla 99% kobiet (i niewiele mniejszego odsetka mężczyzn?) spadające spodnie to powód do co najmniej radości, jeśli nie wyższego poziomu szczęśliwości. Pół godziny później wylądowałam na urodzinach, na których: ciasto jedno (przecież trzeba, urodzinowe, na serku homogenizowanym i z galaretką, toż to same owocki), ciasto drugie (krówka, tu już żadne tłumaczenia nie pomogą, jedyny ratunek w maleńkich kawałkach, ale i to zgubne), zupa, makaron, sałatka. Truskaweczki, czereśnie. Kilka paluszków, kilka czipsików. Szampan, wino.

Mogę tylko mieć nadzieję, że wczorajsze 7,6km spaliło choć ułamek tej rozpusty. Siedzę obłożona mapami Tatr, wtłaczam w siebie hektolitry zielonej herbaty i podczytuję Jagielskiego o Czeczenii reportaż. Co prawda od patrzenia na mapę i czytania o miejscach dalekich kalorie się nie spalą, ale dobre rzeczy wykluć się mogą. A jutro już konkret – znów korzystam ze spaceru rodzinnego i zabieram się nad morze pobiegać. W planie odcinek molo Brzeźno – molo Sopot i z powrotem, google maps twierdzi, że to 5km (w jedną stronę). Tak samo run-log (ale to chyba ta sama mapa). A licznik rowerowy, że 7,5km. Rozbieżność jest spora. Ja skonfundowana. Nic to, postaram się przebiec w ‘normalnym’ tempie i jakoś to porównać z dotychczasowym bieganiem.