“Przestań, przecież nie biegam”

Głowy nie oszukasz. Możesz tłumić, tłamsić, ignorować… a jednocześnie zachowywać się jak schizofrenik, oglądając dziesiątki filmów, czytając książki, czy wreszcie zapisując się na lekcje z instruktorem. Możesz oficjalnie mówić, że rower to głównie w ramach rehabilitacji, no bo po co innego. Przecież w leżeniu na taborecie i ćwiczeniu rąk do kraula nie ma nic dziwnego. Nic. A gdy ktoś za dużo węszy i próbuje coś zasugerować, odpowiadasz: “Przestań, przecież nie biegam”.

Tylko potem… przykładasz głowę do poduszki i dzieją się rzeczy. Takie rzeczy.

Zaczyna się od tego, bez żadnych wstępów, że jestem w wodzie i płynę. No, jest słynna “pralka”, ale daję radę. Niezły czas, wychodzę z wody… gdzie mój rower?! (padają niecenzuralne słowa) Przecież ja nie mam roweru! To znaczy mam, ale w piwnicy setki kilometrów stąd i na pewno wymaga choćby spotkania z pompką. I ścierką. O przeglądzie nie wspominając. Ani o tym, że to typowy góral… Załamana (i mokra, przypominam) biegam wśród ciągle wychodzących z wody pływaków i błagam o pożyczenie roweru (co z tego, że potrzebują go tak samo, jak ja).

Kolejna scena.

Odbiór pakietu startowego – dostaję numer, jakieś żelki, wielką torbę cukierków-energetyków na trasę. Do startu coraz bliżej, a ja znów bez roweru – spanikowana czegoś szukam – w kozakach, codziennym stroju. Co tu robić, część zawodników już wystartowała, a ja nie mam roweru. Jestem zdeterminowana i zdesperowana; na balkoniku stoi kilkunastu pro kolarzy, a pod balkonom koło mnie ich czad szosy. Zadzieram głowę, błagalnie patrzę i proszę, żeby mi któryś swojego roweru użyczył. Nie wiem, co mówię, ąle nagle wszyscy się śmieją i podnoszą ręce krzycząc “ja pożyczę, ja!”. Dostaję rower, uświadamiam sobie, że to przecież spd, a ja tu w kozakach, no trudno. I jadę (nieważne, że tak jakby pomijam pływanie). Ruszam w momencie, gdy z wody wychodzą ostatni pływacy. Jedzie się lekko, wręcz frunę, wyjeżdżam z miasta, zostaję w tyle, ale dzielnie pedałuję. Wtem! Krajobraz się zmienia, grząski, mokry piach, gdzie ja z tą szosą, za mną dopiero 30 km, muszę prowadzić rower, zaczyna się ściemniać i jakoś tak niebezpiecznawo się robi. Nagle czuję się bardzo zmęczona, szybko kalkuluję w głowie, że gdy ja będę kończyć rower gdzieś hen daleko, większość będzie na mecie, a gdzie ja i półmaraton z chorą nogą! Decyduję się na powrót, spotykam grupkę dzieci – kolędników (mamy sierpień, ekhem), próbuję wrócić, choć jakoś droga prostsza się wydawała w drugą stronę. Gładka szosa zmieniła się w wąskie weneckie chodniki, ale powtarzam sobie, że jakoś trafię, a za rok wrócę przygotowana.

Nie nadążam za moją głową.