Frustracja dietetyczna ;)

Zostanę posądzona o bluźnierstwo, ale naprawdę, można mieć dosyć włoskich węglowodanów i nie tylko. Kocham te wszystkie makarony (widząc je w sklepie za każdym razem dostaję oczopląsu i do tej pory nie ogarniam wszystkich rodzajów, grubości i subtelnych wywijasów, sprawiających, że makaron, który na pierwszy rzut oka wygląda identycznie jak ten obok, nosi jednak inną nazwę), piady, sery, suszone pomidory, marynowane karczochy, obłędne oliwki… ale mam ich dość. Po blisko czterech miesiącach poza Polską (i braku polskich sklepów – w Londynie to przynajmniej wystarczyło ruszyć trochę na zachód i klimat nie odbiegał wiele od ojczyźnianego… co było łatwo stwierdzić wsiadając w autobus/metro w kierunku Ealing i podsłuchując konwersacji pasażerów, używających wiadomego słowa nazbyt często), marzę o domowych przysmakach. Wystosowałam już nawet do Mamy mejla z listą życzeń, na którego dostałam odpowiedź rozpoczynającą się od “Moje Ty biedactwo!”. Sami rozumiecie, jest ciężko :D.

Jak to się objawia? No dzisiaj kryzysem dokumentnym – choć ssało mnie w żołądku, do południa nie byłam w stanie nic przełknąć. W końcu zmusiłam się do piady. Kilka godzin później byłam oczywiście głodna. W szafce miałam, a jakże, makaron, pesto i jakieś warzywka, więc na samą myśl zorbiło mi się słabo. No ale przecież byłam głodna. Wygramoliłam się spod koca (to bolało) i ruszyłam na polowanie. To znaczy do sklepu. Wymyśliłam sobie zapiekankę ziemniaczaną. Zrobienie zakupów, przygotowanie produktów, wreszcie sam proces pieczenia – trochę to trwało. Wyobraźcie sobie, jaka ja byłam głodna! Wyciągnęłam zapiekankę z piekarnika, spróbowałam – i po jednym kęsie stwierdziłam, że w sumie to ja nie jestem głodna. Owszem, pyszne było. Zmusiłam się do kilku widelców, bo przecież w planach trening, to trzeba się trochę doładować. Potem bezmyślnie przeżułam kilka żelków (wiwat zdrowe odżywianie) i zrezygnowana opadłam na fotel. Co za życie. Lekkim optymizmem napawa mnie wizja sałatki owocowej na śniadanie. Mango, banan, migdały. W sumie to może nawet ciastka owsiane upiekę. Czego to człowiek nie zrobi, żeby się nie uczyć do egzaminu. Pieczenie i wylewanie frustracji na blogasku wygrywa.

Jak tu ćwiczyć na takiej “diecie”? No to dziś nie ćwiczę. Chyba, że zdjęcie wyrzeźbionej E. Chodakowskiej zaatakuje mnie z monitora. To może jakiś ‘Skalpel’ machnę na dobranoc.

Tak, wiem, dzieci w Afryce głodują. Problemy Pierwszego Świata. Więcej tak nie będę, obiecuję. Ale dziś… no naprawdę. Musiałam.

Wiosna w powietrzu :)

Dziś zdrowo, kolorowo i smacznie. Trochę na przekór temu, co faktycznie dziś zjadłam – śniadanie jakoś minęło mi o samej herbacie (z cytryną i cukrem – ale brązowym ;)), gdzieś koło południa zjadłam kilka najzwyklejszych herbatników… i złapałam się za głowę. Pusta lodówka, pusty portfel. No to spacer do bankomatu w jedną stronę, spacer do supermarketu w zupełnie przeciwną stronę… no tak, ale sklep oczywiście zamknięty – sjesta. Jeszcze się nie przyzwyczaiłam i zaliczam co jakiś czas takie “wpadki”. Dodatkowo nie wzięłam ze sobą zegarka (bo nie mam ;)) ani telefonu, więc nie miałam pojęcia, która jest godzina i ile czasu zostało do ponownego otwarcia sklepu. Co tu robić… bez sensu było wracać do mieszkania, tylko po to, żeby sprawdzić, która jest godzina. Pogoda piękna, wiosenna – to może spacer? Przeszłam się fragmentem mojej biegowej ścieżki, dotleniłam. Zawędrowałam do małego parku z małpim gajem dla przedszkolaków. Pusto i tylko słońce wciskające się w każdą przestrzeń między drzewami. No to… hop na huśtawkę. Nie wiem, ile czasu tam spędziłam, bujając się w zamyśleniu i wystawiając twarz do słońca. Cudowne sam na sam ze sobą, dystans, jakaś ogromna wdzięczność za rzeczy najprostsze. Dobrze, że ten sklep był zamknięty, inaczej bym na tę huśtawkę nie trafiła ;).

Jeśli pogoda się utrzyma, to jutro śmigam robić podbiegi w krótkich spodenkach. Tak jest ciepło. Dzisiaj regeneracja – to ten jeden na jakiś czas dzień zupełnie bez ćwiczeń, bo wczoraj za bardzo się zaangażowałam w układanie salsowych choreografii i “coś sobie w biodro zrobiłam”. Powinno przejść do jutra :).

Kończąc, czas na przepis. Banalny. Banan, awokado, gruszka. Szklanka mleka. U mnie tylko banan i awokado, bo gruszka już się nie zmieściła ;-). Z braku laku a raczej blendera, byłam zmuszona wykazać się kreatywnością. Trzy znalezione na najwyższej półce wyciskarki do cytrusów raczej na niewiele by się tu zdały. Wyciągnęłam więc z szuflady trzepaczkę do białek i… udało się :D. Taki miks jest dla mnie wystarczająco słodki, ale jeśli ktoś potrzebuje się “docukrzyć” to dobry jakościowo miód byłby pewnie najlepszy :).

koktajl-0007

koktajl-0009

koktajl-0011

koktajl-0013

Pobiegane w Nowy Rok :-)

Obudziłam się nieprzyzwoicie późno. Nie przyznam się, jak późno. Naprawdę nieprzyzwoicie, ale czego się spodziewać, kiedy idzie się spać o czwartej rano. Otworzyłam okno i… słońce. Takie słońce. Po tygodniu chmur i ogólnej depresji 😉 była to całkiem miła odmiana. To chyba trzeba iśc pobiegać?

bieg-0205

No wiem, ta krowa “robi zdjęcie”. Gdzie ja mieszkam?

bieg-0207

Hopsasa! Ten niepozorny podbieg to de facto perfidna góra błota. Zarówno zbieganie jak i podbieganie z niej/pod nią dostarcza wielu atrakcji. Sprawdzone.

bieg-0214

No. Tak to ja rozumiem. Tak mogę biegać.

bieg-0216

I się zachwycać.

bieg-0208

bieg-0209

Bieg z przeszkodami…

bieg-1

bieg-0217

Ale jest ratunek! 🙂

bieg-0219

Takiego endorfinowego “flow”, jakiego doświadczyłam podczas dzisiejszego biegu, życzę wszystkim. Wspaniały początek 2013 roku, niech trwa!