Dętka day. Albo raczej – dentka. Idąc dalej… słaby czarny humor się mnie dzisiaj trzyma. Do rzeczy więc. Po postawie biegającej, przyszedł czas na pozycję siedzącą, na ciepełko, na miękkiełko (huh?), nawet kubek inki się znalazł. Czego chcieć więcej?
(westchnięcie-jak to czego-westchnięcie-wina białego półsłodkiego gruzińskiego-westchnięcie-koniec tematu)
W pracy dzisiaj czułam się bliska przejścia na tamten świat od rana i już po niecałej godzinie przeglądania wiadomości musiałam ratować się przyklejaniem się do zimnych ścian w łazience. W sumie to bliżej niż na tamten świat było mi do zwolnienia się z pracy i pojechania do domu, ale ostatecznie zrezygnowałam i stwierdziłam, że i tak mi nikt nie uwierzy, że źle się czuję, a teatralne uderzenie głową w klawiaturę będzie o wiele bardziej przekonujące i, nie ukrywajmy, widowiskowe. To teraz patologia numer jeden: sekundy po tym, jak pomyślałam, że może by tu się zwolnić… nie, nie pomyślałam, że zasłużenie się zdrzemnę, poleżę, odpocznę. Nie. Moją pierwszą wizją było wskoczenie w biegowe ciuszki i DŁUGIE WYBIEGANIE. Tak właśnie. Czy ja przed chwilą napisałam, że ledwo stałam na nogach? Tja.
Wyszłam z pracy jak należy, pojechałam do domu. Cała mokra – kiedy wychodziłam z budynku, świeciło słońce, minutę później po przeciwnej stronie Placu Trzech Krzyży ktoś (no dobra, jakaś złośliwa chmura) postanowił sobie chlusnąć zdrowo. Jak to się mówi… OH WELL. W domu zastosowałam automanipulację (tak, sama siebie zmanipulowałam, to nie była nawet autosugestia czy perswazja) i przekonałam siebie, że jakieś 8km mi nie zaszkodzi (przynajmniej odpuściłam sobie długie wybieganie w stanie, jaki przedstawiałam). Wsunęłam porządną porcję węgli + pomidory z ziołami i… padłam. Te dziewięć pierogów mnie powaliło. „Muszę się zdrzemnąć, tylko 20 minut…”. Mhm. Alarm. Mój dziwacznie ustawiony alarm dzwoniący co dziewięć (nie mam pojęcia, dlaczego, musiałam to ustawić przez sen; swoją drogą – dziewięć pierogów, dziewięć minut, na dziewiątą miałam do pracy, dziewięć to mój numer w dzienniku w szkole, dzie… dobra, już, koniec) minut. Raz. I drugi. Pobudkaaaa. Nieprzytomnie wciągnęłam na siebie spodenki, koszulkę… już miałam iść po buty. Podniosłam się z łóżka i… OH WELL po raz drugi. Apokalipsa za oknem. Apokalipsa do kwadratu. Niebo miało kolor… to nie był ładny burzowy granat z gołębią szarością. Nie. To był kolor mętnej, mulistej rzeki zaprawionej czernią. Do tego niektóre chmury, przysięgam, były pionowe. Serio. Tu oczywiście apokalipsa urasta do rangi sześcianowej, ja stwierdzam, że to tornada z północy kraju przywędrowały nad Warszawę. Jest po 19.oo, co z bieganiem, no co to w ogóle ma być. Mija dziesięć, może piętnaście (nie, nie dziewięć) minut i… po sprawie. Przejaśnia się, jest świeżo, rześko i cudownie. Nie było co się zbyt długo zastanawiać, buty i fruu.
I pobiegłam. Z założeniem, że bez ciśnienia. Że ok, słabiej się czuję, więc mogę się czasem zatrzymać na kilka łyków wody z izotonikiem, odetchnąć, i biec dalej. Jak było? Dobiegłam do Łazienek (o radości… Park Łazienkowski po burzy = zero leniwych spacerowiczów, prawie sami biegacze, puste alejki, wspaniale), przebiegłam główną aleją (co te chińskie stwory i lampiony tam robią? fu), z uznaniem popatrzyłam na biegaczy robiących podbiegi na Agrykoli, pobiegłam dalej do Ujazdowskiego, powrót do Łazienek, boczne ścieżki, do punktu startu… i znowu cała główna aleja i z powrotem… i do domu. Wolno, spokojnie, 10,75km w 1:07:43, co ciekawe – im dłużej biegłam, tym więcej sił miałam – do 30-tej minuty się męczyłam, potem – biegło się genialnie, a już ostatnie dwadzieścia minut frunęłam.
Kończąc – o motywacji słów kilka. Dzisiaj po prostu wiedziałam, że chcę biegać – bo teoretycznie powodów miałam milion, żeby nie pobiec i nie tragedii by nie było. Chciałam, czułam, że tego potrzebuję – nawet jeśli miałabym sporo przeczłapać. Przedwczoraj tak prosto nie było. Owszem, na trening wyszłam z chęcią, ale biegnąc nieźle musiałam się nagimnastykować, żeby stawiać każdy kolejny krok. W końcu, bliska machnięcia ręką „na wszystko”, przeszłam do konkretów. I zaczęłam dosyć agresywny wewnętrzny monolog. Nie wiem, co psychologia na to, zapewne trzeba milej i łagodniej, trudno. Moja metoda na mnie działa, więcej mnie nie interesuje. Otóż zaczęłam w różnych formach sama się prowokować: „Za miesiąc wchodzisz na Kazbek, i co, wolisz tam umierać ze zmęczenia, czy teraz tu? Tu jest w miarę prosta ścieżka, biegniesz tylko z pasem z bidonem i kluczami, na Kaukazie będzie wielki plecak i góra, która ma ponad 5 tys. metrów… nie pobiegniesz teraz, nie wejdziesz na szczyt za miesiąc”. To ostatnie poskutkowało najbardziej 😉 Nie wyobrażam sobie nie zdobyć Kazbeku. Mówię oczywiście o swojej kondycji i formie, bo warunki pogodowe to rzecz niezależna, i jeżeli (tfu tfu) nie będzie warunków, żeby wejść, to nie będę ryzykować, bo to oczywista głupota i brak szacunku – dla gór i dla życia. Natomiast to, co mogę zrobić, żeby wejść – czyli zadbać o swoją kondycję i przygotowanie szeroko rozumiane, zrobię. I nie ma, że boli 🙂
Jutro dzień przerwy – cały dzień wypełniony, pojutrze zaatakuję 13km 🙂