Już nie Iron Woman

– Dzień dobry, ja na zdjęcie szwów.
– A po jakim zabiegu?
– Wyjęcie materiału z piszczeli po zespoleniu złamania zmęczeniowego.
– Słucham? Jak pani tę kość złamała?
– Tak w skrócie to na półmaratonie, ale to zmęczeniowe, więc…
– Pierwsze słyszę, taka twarda kość! Może pani jakieś niedobory miała?

Read More »

Przychodzi Ewa do lekarza…

Od czasu operacji raczej niespecjalnie się tu uzewnętrzniałam, przynajmniej bezpośrednio, z informacjami na temat stanu mojej nogi. Tu ćwiczenia, tam basen i rower, czasem jeszcze jakiś wege przepisik… Nadszedł jednak czas ostatecznej kontroli (kilka słów o poprzedniej tu) i czas, żeby napisać, jak się sprawy mają. Na rentgenie z końca sierpnia kość była już całkowicie zrośnięta, celem był powrót do normalnego funkcjonowania – stopniowe odstawianie kul, wzmacnianie nogi, nacisk na czworogłowy i mięśnie okołokolanowe (nadal dużo pracy w tym temacie, dwa miesiące bez ruchu to jednak dramatyczne skutki… gdyby nie ortopeda-idiota w Brukseli, byłoby zupełnie inaczej). Od chyba trzech tygodni zupełnie nie używam kul, chodzę normalnie, choć na nogę uważam – to już automatyczne. Jest jeszcze lekki dyskomfort w kolanie, ale coraz mniejszy. Zresztą, o tym poniżej.

Wczoraj wybrałam się do szalonego ortopedy na wyczekiwaną, ostatnią kontrolę. Tak bardzo wyczekiwaną, że zupełnie o niej zapomniałam i nieco po północy, kiedy spojrzałam na laptopowy zegar i zobaczyłam “poniedziałek”, na chwilę zamarłam, przekonana, że przegapiłam wizytę. Chyba bardzo zmęczona byłam.

Skłamałabym, gdybym napisała, że się nie denerwowałam. Nie dość, że orto jest specyficznym człowiekiem, to jakiś niedobry głos w głowie podsuwał czarne scenariusze, które oczywiście nabierają mocy, kiedy czeka się w pod gabinetem w tłumie pokiereszowanych. Choć latem tłum był zagipsowany i o kulach, teraz jakby większość do “zwykłej” kontroli.

Na każdym gabinecie kartka krzycząca “Szatnia obowiązkowa!”, pobiegłam więc szukać szatni, grzecznie oddaję kurtkę i pytam, czy można razem powiesić parasolkę… malutką, złożoną…
– A siatkę ma?
– Nie maM… ale może pani powiesić razem z kurtką, nic się kurtce nie stanie.
– Tu nie o kurtkę chodzi! Chodzi o podłogę! Jeszcze mi tu kapać będzie!
Chyba wyglądałam na mocno skonsternowaną, ja tu moją najlepszą kurtkę jestem gotowa złożyć w ofierze, a tu mi o podłodze… Chwila ciągnęła się niczym mordoklejka, ochroniarz widząc moją minę zaczął stukać w kartkę z napisem “parasoli i plecaków nie przyjmujemy”, ja pokiwałam zrezygnowana głową i podreptałam w kierunku gabinetu. Polska służbo zdrowia, AJLOWJU.

Wchodzę.

Ewa: Dzień dobry.
Orto: Dzień dobry.
(cisza… cisza…)
E: Hm… nie ma Pan mojej karty? Mam historię leczenia wyciągnąć?
(wyczekujące spojrzenie Orto, ja zaczynam nurkować w torebce)
E: To miała być ostatnia kontrola… złamanie zmęczeniowe…
O: A! Proszę nic nie wyciągać! Wszystko pamiętam! Moja specjalna pacjentka! Biegaczka!
E: Zaiste, to ja.
O: To jakie sporty pani teraz uprawia?
E: Uprawianiem to ja tego nie nazwę, ale jeżdżę na rowerze, pływam i ćwiczę stabilizację.
O: Co pani ćwiczy?
E: Stabilizację… na beretach…
O: A! To świetnie! No dobrze, to zrobimy rentgen i zaraz proszę do mnie wracać.
E: Dobrze, a jeszcze mam takie pytanie… (nawijka o dyskomforcie w kolanie przy skośnych podciągnięciach nogi). Czy to minie?
O: Nie wiem, co mam pani odpowiedzieć.
E: ?!?!?!
O: No, to taka pamiątka po operacji.
E: To ja pójdę na ten rentgen…
Stoję w drzwiach, wtem:
O: No przejdzie, przejdzie, młoda, wysportowana, silna… przejdzie.

Na rentgen poszłam, wracam z płytką, orto wrzuca zdjęcia na wielki ekran i bez słowa stuka w niego długopisem w miejscu złamania. “Nie ma śladu! Zdrowa noga!”. Uff. Wysępiłam też zaświadczenie o zakończeniu leczenia (bez większych problemów, kiedy powiedziałam, że to do ubezpieczenia, ale musiałam się upomnieć), zbieram się do wyjścia.

O: To widzimy się wiosną.
E: Yyy… tak?
O: No, trzeba będzie ten metal wyjąć.
E: TRUPIA BLADOŚĆ
O: Nikt pani nie powiedział?
E: Dzień po operacji usłyszałam, że raczej nie będzie wyciągania…
O: No ja bym wyjął, całe życie przed panią, ale to najwcześniej rok po operacji się robi, więc spotkajmy się na wiosnę i wtedy porozmawiamy.

Pisząc to, przełykam nerwowo ślinę. W sumie chyba bardziej się cieszę niż nie cieszę, bo jednak wolę nie mieć metalu w nodze, niż mieć. Co innego, kiedy coś takiego zakłada się u kogoś po 70-tce, co innego u takiej młodzinki, jak ja ;-). Teraz się pomęczę, wypadnę z gry na jakiś czas, ale potem całe życie ze swoją własną nogą, bez ciała obcego. W dłuższej perspektywie ma to więc sens i tak staram się na to patrzeć. Tylko ta myśl o pooperacyjnym bólu i morfinowym haju…

Teraz: dużo basenu, dużo stabilizacji, dużo kręcenia. Bieganie pewnie zacznę od bieżni w styczniu w Brukseli – duże szanse, że bieżnię będę mieć dostępną 24/7 w mieszkaniu 🙂 A celem numer jeden jest zrobić kurs zimowy w Tatrach pod koniec kwietnia. Inaczej zwariuję, i piszę to zupełnie poważnie. Jeśli wyciąganie ciał obcych ma mieć miejsce w lipcu, to wakacje 2014 też będą bez gór, a ja po prostu tego nie wytrzymam. Dlatego kurs zimowy wczesną wiosną, a przed operacją może skoczę na parę dni w Tatry. Do jesieni wtedy jakoś wytrzymam…

Krótka historia pewnej kontroli

Niech dialogi w gabinecie lekarskim oddadzą sens, treść i przekaz (coś jeszcze?) dzisiejszej wizyty kontrolnej u Szalonego Ortopedy. Tak, tego samego, który powiedział mi miesiąc temu (kiedy to widział mnie po raz pierwszy i do tej pory jedyny), że bieganie i narty to narzędzia szatana (no prawie tak powiedział).

– Oooo… to pani, pamiętam! Zmęczeniowe! Jest pani ciekawostką!
– Świetnie… (ale że what?! “ciekawostką”?!)
– I co, nadal pani uważa, że bieganie jest zdrowe?
(patrzę w popłochu na pielęgniarkę)
– Uhm… no, jak widać, nie zawsze.
– Haha! Widzi pani! Powiem pani coś, pracowałem w klinice sportowej i się naoglądałem różnych przypadków. Najgorsi są tacy amatorzy-sportowcy! Bo zawodowcy – to jeszcze rozumiem, robią to (czyt. niszczą sobie zdrowie) dla wynagrodzenia. A amatorzy – dla wyników! I popychają się do granic dla tych wyników i tak to się kończy!
-Uhm…

(Ewa, bądź miła, bądź miła, bądź…)

– Panie doktorze, a w jakiej kolejności teraz mogę wracać do sportu? To znaczy od czego mogę zacząć?

Nie potrafię opisać spojrzenia, jakim mnie uraczył Szalony Orto. No nie potrafię. Wyobraźcie sobie sami.

– Niech pani idzie na rentgen i zaraz do mnie wróci, to może coś pani na ten temat powiem.

Poszłam, zrentgenowałam się, wracam.

– No, na rentgenie śladu po złamaniu nie ma, minimalne zgrubienie, ale kość potrzebuje trochę czasu, wszystko dobrze. Teraz powoli trzeba przyzwyczajać nogę do obciążenia, ale p o w o l i. Czyli w domu z jedną kulą lub trochę bez, a na zewnątrz jeszcze kule, ewentualnie jedna. To za jaki sport się teraz pani weźmie? Wioślarstwo?
– ?!?!?! Raczej nie. Chyba pójdę na basen. Kiedyś trenowałam, może powinnam wrócić do pływania? To chyba najmniej inwazyjne?
(ten uśmieszek, to spojrzenie)
– Zdziwiłaby się pani, jakie po pływaniu mam przypadki. Ostatnio od stylu klasycznego zniszczone biodra i kolana…
(pocieszające spojrzenie pielęgniarki z końca gabinetu)
– Yyyy… ja pływam głównie kraulem. To może rower?
– Haha… rower… miałam tu taką, z połamanym obojczykiem od roweru…
(teraz ja patrzę na pielęgniarkę – błagalnym wzrokiem)
Pielęgniarka: to może chodzenie?
(ja: mina mówiąca !@#$%^&)
Szalony Orto: O, o! O to-to-to!

W końcu dostałam łaskawe przyzwolenie na rowerek stacjonarny, ale z minimalnym obciążeniem, pływać też mogę, za tydzień dwutygodniowa rehabilitacja codzienna (wirówka, przyrządy, masaż, pole magnetyczne) a za 6 tygodni ostatnia kontrola i kończymy leczenie. Ufff.

To ja idę pochodzić.

Na dwóch nogach. Swoich własnych.

Tadaaaaam, jupijeeeeeej, opa-opa, hurrrrrrra!

Odbiło, pogrzało, zwariowała? Nie. A może tak. Nieważne. Fruwam z radości, bo wracam do żywych. To znaczy do aktywnych sportowo. A konkretnie – żegnajcie kule. Po domu już śmigam na dwóch nogach, tych swoich. Jeśli wychodzę, to biorę jedną kulę, bardziej jako znak ostrzegawczy, bo nie chcę ryzykować szturchnięcia przez nawiedzonych turystów. No i na schodach się jeszcze ta jedna kula przydaje. Wczoraj w Ustce trochę dziwnie się czułam pomykając po plaży z jedną kulą, bo raczej sprawnie pokonywałam piach i korzenie. Hitem był moment, kiedy chciałam czegoś poszukać w kieszeni i kula mi mocno przeszkadzała. Na zatłoczonym deptaku wzięłam kulę pod pachę i idąc raźnym krokiem zaczęłam nurkować w kurtce. Ludzie, którzy jeszcze kilka sekund wcześniej patrzyli na mnie ze współczuciem, mieli miny, jakby zobaczyli ducha :D. Poniżej – pełnia szczęścia, kiedy sama ruszyłam w stronę morza.

seaside-6034 copy

seaside-6033 copy

Olaboga, nie mam kul! :-))
seaside-6019 copy

Nigdy bym się nie spodziewała, że będę się uśmiechać do ściany, bo mogę stanąć na jeszcze niedawno zabandażowanej, spuchniętej nodze. Pół godziny, kilkadziesiąt/set brzuszków, przysiadów, wymachów, dźwignięć. Tylko na klęczkach trudno coś robić, bo blizna jeszcze boli. Po dokładnie trzech miesiącach spróbowałam też zrobić kilka pompek – a przypomnę, że w maju byłam w połowie pompkowego wyzwania (100pompek.pl). No cóż, poległam po dziesięciu. Trzeba wrócić na właściwe tory, no bo jak to tak. Szukam teraz basenu na “od września”, na tenże basen dojedżać zamierzam na rowerze, a od października mam nadzieję powolutku zacząć tuptać-truchtać. Tańczyć już też zaczynam, delikatnie, ostrożnie, ale już coś! E k s p l o z j a radości, to chyba jakiś przełomowy moment, bo jeszcze dwa tygodnie temu był mały kryzysik i wątpliwości, czy ja w ogóle się zacznę ruszać jak człowiek.

Jak żyć (z kulami)?

Siedzimy ze znajomymi na Starówce (jeśli ktoś chce mi teraz powiedzieć, że Gdańsk nie ma Starówki, to niech lepiej tego nie mówi), jazz na żywo, piwo na żywo, tłumy turystów też na żywo (uroki jarmarku). Okoliczności idealne do rzucania spontanicznych pomysłów. “Zróbmy ognisko!”. Pomysł podchwycony, wszystko pięknie, idzie mail… “ognisko na plaży w Gdyni” – i czar pryska, bo gdzie ja z kulami do Gdyni po nocy. Zamiast ogniska, również spontanicznie, idziemy na spacer, zachodzimy do B. po slackline i idziemy nad dziką Motławę rozwiesić linę między drzewami. Jeśli wpadniecie kiedyś na podobny pomysł – 21.oo, woda w odległości dwóch metrów, lato – to sobie go wybijcie z głowy. Szczególnie, jeśli jesteście o kulach i wasza ruchomość czy inna motoryczność jest zaburzona. No, chyba że jesteście zdesperowani i bardzo chcecie pobić mój rekord w ilości przyjętych ukąszeń komarów. 65 w okolicach prawej kostki, ponad 40 na lewej, lewa dłoń – około 20, prawa dłoń – kilkanaście, plus sporo na plecach, ramionach, głowie, szyi. Dodam tylko, że okłady z surowego ziemniaka, lodu, maści wszelkiej maści, żele, wapno i świeże geranium nie pomagają.
Dwa dni później umawiamy się na ogrodowo-domowo-gitarowy wieczór i noc. Przybywam, a przede mną dwie (dwie!) liny do slacka rozpięte w ogrodzie. No myślałam, że się popłaczę. Siedziałam i robiłam zdjęcia, zaś moje kule zrobiły furorę i co odważniejsi/bardziej wprawieni, pomykali po linie z moimi dodatkowymi nogami.

Wierzcie mi, można się sfrustrować. Teraz jednak coś pozytywnego. Po pierwsze primo, jestem w stanie małymi kroczkami, ostrożnie… poruszać się bez kul! Odkrycie przedwczorajsze, jestem tym niesamowicie podekscytowana i za każdym razem, kiedy w ten sposób docieram od biurka do lustra, to patrzę w owo lustro z miną Barney’a z ‘How I Met Your Mother’ (klik) i mówię sobie: Ewa, jesteś zajebista. Taka historia.

Po drugie primo, dzielnie pokonuję kilometry na rowerze stacjonarnym. Pewnie, że czuję się czasem głupio, jak mi słońce popołudniowe wpada do pokoju, a ja sapię pedałując w miejscu. Tak jednak po cichu już kalkuluję i kombinuję, i jak wszystko dobrze pójdzie, to w październiku będę podziwiać polską złotą jesień w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym już na normalnym dwukołowcu. Trzeba jednak przyznać, że jak pedałować przez godzinę na rowerze stacjonarnym, to tylko oglądając film. Albo serial, za radą Krasusa. Dopadłam ‘Grey’s Anatomy’ i oglądam w zastraszającym tempie – po 20 minutach zazwyczaj odcinek się zacina, biorę się więc za kolejny. I jakoś doskonale się orientuję w perypetiach chirurgów.

Za 13 dni kontrola i mam nadzieję, że pożegnam się z kulami. Potem dwa tygodnie rehabilitacji po cztery godziny dziennie. A potem… oj, potem :). Potem będzie rower, basen i salsa, na którą już ciągnie mnie B., który bardzo chce pochwalić się swoimi postępami. Ja też doczekać się nie mogę, dodaję do jutubowej playlisty kolejne salsowe i bachatowe utwory i w miarę możliwości ćwiczę przed lustrem.

A teraz uciekam na wieś. Do lasu to znaczy. A także nad pełne morze :).

Szpitalne opowieści

Jak to z moim złamaniem zmęczeniowym było (jest). Czyli kilka dni w szpitalu, gwóźdź śródszpikowy w kości piszczelowej i śruby. Brzmi strasznie, ale tylko brzmi, bo te kilka dni wspominam bardzo miło (z wyłączeniem pooperacyjnego bólu), kość będzie mocniejsza, śruby może zostaną wyjęte, a ja powinnam wrócić do regularnego sportu bez strat :).

Czwartek

Jadę do szpitala, oczywiście wynika zamieszanie z powodu braku skierowania do tegoż szpitala, ale to było do przewidzenia. Kierujemy się na SOR, podpisuję kilka papierków, mierzą mi ciśnienie (z tych nerwów moje standardowe-książkowe 120/70 skoczyło do 146, to się nie zdarza), wchodzę do gabinetu ortopedycznego. A tam… dwóch “normalnych” lekarzy i, olaboga, trójka studentów. Mówię lekarzowi, że to całe skierowanie to czysta formalność, bo wszystko mam zdiagnozowane i moim lekarzem jest ordynator (to dobrze działa, od razu inaczej człowieka traktują), no i mam złamanie zmęczeniowe kości piszczelowej. Na co studentka-praktykantka zrobiła taką minę, że myślałam, że zaraz osunie się na podłogę. Ja nie wiem, kogo oni przyjmują na medycynę, jeśli na widok osoby o kulach (żadnej sikającej krwi i otwartego złamania), dziewczyna, która szkoli się na ortopedę, prawie mdleje. Nic dziwnego więc, że gdy okazało się, że trzeba mi pobrać krew i mają to zrobić studenci, aż jęknęłam. Bo z moimi żyłami to jest tak, że ich nie ma. To znaczy chowają się uparciuchy i zawsze jest nad nimi lament, z wyjątkiem jednego miejsca, gdzie chodzę co dwa miesiące na kłucie. No i się zaczęło.. pięć minut obmacywania, stękania, „no przecież tu nic nie ma… tu czuję mięsień… tu… nie, też nie żyła…”. Tja. W końcu zrezygnowani studenci poprosili o pomoc lekarza, który, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, wziął moją prawą rękę (dzięki Bogu, jestem leworęczna), postukał w przegub i wbił mi wenflon. !@#$%^&*. I jeszcze raz!@#$%^&*. No żesz… i zostawił z tym studenta, który pieścił się z tym pobieraniem i zmienianiem fiolek jak nie wiem z czym. Przy drugiej oznajmiłam, że robi mi się słabo. „Już kończę”. Uhm, wytrzymaj Ewa, wytrzymaj. „Naprawdę jest mi słabo” – a tu dopiero zakłada trzecią. „Za kilka sekund zemdleję i nie żartuję”. Bach na łóżko, po chwili na wózek, jedziemy na salę. Pielęgniarka jakoś mało komunikatywna była, ja zaczęłam się niepokoić, bo jedziemy obdrapanymi korytarzami szpitala wojeówdzkiego, który jest, delikatnie mówiąc, mało przyjemny. Mówię do pani, że miała mnie zawieźć na nowy oddział ortopedii szpitala kolejowego, ona nic, macham jej przed nosem moją opaską z wypisanym numerem oddziału, dalej nic. W końcu wwozi mnie do sali, na widok której się załamałam. Sześć starych, dygocących łóżek, pięć kobiet, które wyglądały, jakby lada moment miały kopnąć w kalendarz, pani podwozi mnie do jednego wolnego łóżka i każe się kłaść. Pełna dezorientacja, mówię, że to niemożliwe, wydzwaniam do mojego lekarza, mama leci z powrotem na SOR, istny cyrk. Po piętnastu minutach, które spędziłam przerażona i zdezorientowana, przyjechały dwie inne pielęgniarki, przeprosiły za pomyłkę, wsiadziły na nowy, ładny wózek, i powiozły korytarzem we właściwym kierunku. Opowiedziałam im o zaistniałej sytuacji, co one skwitowały krótkim „no tak, bo ta pielęgniarka jest przygłucha”. 😀 Kilka minut później byłam już na nowym, pachnącym świeżością oddziale. Trzyosobowa sala, dwie panie, które godzinę po moim przybyciu zostały wypisane, czyli cała sala dla mnie, przewygodne łóżko, łazienka przystosowana do potrzeb inwalidów w sali, cisza, spokój, czego chcieć więcej. No, w sumie jednego – przystojnego rehabilitanta kręcącego się po korytarzu i co rusz zaglądającego do mojej sali – i to kryterium nowy oddział też spełniał ;).
Zainstalowałam się na miejscu, to przyszła pielęgniarka, to lekarz, to anestezjolog, to pani z obiadem (wierzcie albo nie, ale całkiem dobre jedzenie w szpitalu było; byłoby wyśmienite, gdybym jadła mięso ;)). Odpowiedziałam na kilkanaście mniej lub bardziej zaskakujących pytań, moja przecząca odpowiedź na pytanie, czy jestem w ciąży, spotkała się z rekacją w postaci przyniesienia mi testu ciążowego, w międzyczasie wpadła z różowymi klapkami i takąż koszulą nocną mama („pomyślałam, że taki ładny zestaw tworzą”), a ja przeczytałam pół książki (o czym jeszcze będzie za chwilę). Otóż. Wczesny wieczór, zaczynam się zastanawiać, czy w ogóle się denerwuję operacją (musiałam chyba się nudzić), do sali wpada ksiądz.

Ksiądz: Szczęść Boże. Przyjmuje pani Komunię?
Ja: Tak.
Ksiądz: Tak?!?!?!

Do tego moja skonfundowana mina i no po prostu, śmiechu warte. Kilka sekund później ksiądz podchodzi do mojego łóżka, żegna się, nagle jego wzrok przykuwa leżąca na szafce ostatnia książka Hołowni, ‘Last minute’ (całkiem niezła, swoją drogą). Ksiądz: „O, Szymonek, widzieliśmy się niedawno w Sosnowcu, no jak on coś powie tym biskupom, to ajjj, on to z papieżem by rozmawiał jak z tym, jak mu tam, tym dużym…”. „Prokopem” – podpowiadam. „A tak! Prokopem! W imię Ojca i Syna…”. 😀

Piątek

Powiedzmy, że się wyspałam – przedoperacyjny stres jakoś jeszcze dał się uśpić na tym wygodnym materacu. O 5.oo rano (i tak było codziennie) wparowała pani z miską do mycia, niecałą godzinę później pielęgniarka, przypminając o teście ciążowym (uhm…) i zażyciu moich regularnych leków, chwilę po 7.oo był już obchód z ordynatorem na czele i przedoperacyjne uwagi i chwilę później kroplówka. O 1o.oo, zawinięta tylko w szpitalną pościel, pojechałam na blok, po drodze oczywiście wywołując masę zamieszania i konwersując z dwumetrowym panem, który miał operację dzień wcześniej (otwarte złamanie łokcia, rower, sport – connecting people) i który przykazał pielęgniarkom, żeby ustawić mi na sali operacyjnej jakieś dobre radio, bo jemu puścili Eskę ;). Na koniec jeszcze rzucił „tam jest całkiem przyjemnie… ale nie chciałbym wracać”, ja też rzuciłam, ale spojrzenie, na fizjoterapeutyczne ciacho, porozumiewawcze mrygnięcie, i zasunęły się drzwi windy. Co działo się potem, pamiętam jak klatki z amerykańskich filmów. Szuuuur po korytarzu, otwierają się automatyczne drzwi bloku, kręci mi się w głowie od zmieniających się sufitów i lamp, zostaję przełożona z mojego łóżka na roller (podgrzewany, mmm ;)), spadam („proszę się nie bać, łapiemy panią” – no złapali ;)) na łóżko operacyjne, pojawia się przemiły anestezjolog, zwijam się embrionalnie, nawet nie czuję zastrzyku, ale po chwili nie czuję też samej siebie od pasa w dół. W międzyczasie ląduję już w docelowym miejscu operacyjnym, nagle pojawia się wokół mnie dużo ludzi. Za głową mam anestezjologa i panią mu asystującą, przy prawej nodze chirurg główny, przy uniesionej lewej lekarz drugi, robiący na bieżąco rentgen (spojrzenie na monitor w prawo i podziwiałam pojawiające się w mojej nodze żelastwo), poza tym asysta podająca przyrządy i mój ortopeda-ordynator obserwujący całą operację. Gdybym spojrzała w lewo, mogłabym patrzeć na ekran pokazujący akcję, ale na szczęście nie miałam na oczach soczewek (nie można), więc oszczędziłam sobie tego krwawego widoku. To, co zapamiętałam z operacji, to mój spokój. Tym razem moje ciśnienie (mierzone, nie przesadzam, co trzy minuty) utrzymywało się na stałym, codziennym (!) poziomie – byłam mocno zobojętniała, ale całkowicie przytomna i wcale nie senna (mimo tabletki, którą podano mi, gdy opuszczałam moją salę, tabletka miała w nazwie coś sugerującego sen). Na wstępie rozbawiłam zespół operacyjny, bo… zwymiotowałam na anestezjologa. Już wszystko było gotowe, by zacząć operację, gdy zrobiło mi się niedobrze.

Ja: Hmm… chyba jest mi niedobrze.
Chirurg: Może być takie wrażenie, ale nic nie będzie, jest pani na czczo.
Anestezjolog: Spokojnie, to zaraz minie.
Ja: Hmmm…mmmm… naprawdę jest mi niedobrze (zatykam już buzi, bo czuję, co się dzieje)
Anestezjolog (stojąc przy mnie): Spokojnie, nie zwymiotuje pani.
Ja: Oj…
Anestezjolog: Ups, musimy posprzątać. No tak, taki młody organizm, nieprzyzwyczajony do morfiny…

😀 Oczywiście byłam na czczo, jedyne co miałam w żołądku, to dwa łyki wody, którymi popiłam rano leki, ale wystarczyło. Przez następne dwie godziny trzęsłam się z zimna, nad czym zupełnie nie byłam w stanie zapanować.

Asystentka anestezjologa: Dlaczego ten obraz mamy taki zamazany?
Anestezjolog: Bo pani cały czas trzęsie się z zimna…
Ja: Przepraszam, ale ja zupełnie tego nie kontroluję…
Anestezjolog: Nie ma sprawy, wie pani, mamy taki podgrzewany stół operacyjny… ale no do tej operacji się nie nadaje, a tak bym pani go załatwił! 😀

No i moment, który „zrobił moją operację”. Jakieś pół godziny przed końcem, czyli sporo przed szyciem, stwierdziłam, że ja chyba coś czuję w nogach. W sensie, że nogi czuję. Lekko się zdziwiłam i nieśmiało spróbowałam poruszać palcami lewej, zdrowej nogi. I chyba mi się to udało. Hmmm. Z pewnym niedowierzaniem, postanowiłam spróbować ruszyć operowaną nogą – byłam przekonana, że to mi się nie uda, no bo jak to, przecież znieczulenie… Nie do końca wiedząc, co się stanie, wysłałam sygnał nodze. Wtem!

Chirurg: Proszę nie ruszać nogą! (zamarłam)
Anestezjolog: Co ty gadasz, przecież pani jest znieczulona, jak miałaby ruszyć nogą! Prawda?
Ja: Yhym…
Anestezjolog: No właśnie, nie wymyślajcie tam!

Powrót na salę po trzech godzinach, pamiętam tylko moją ulubioną panią pielęgniarkę, która powiedziała „była pani bardzo dzielna”, narastający ból, podłączenie kroplówki. Nieznośny ból, dzwonię po pielęgniarkę, pół sekundy od naciśnięcia dzwonka do sali wpada fizjo-ciacho, dzierżąc pod pachą trójkątny usztywniacz, po chwili przychodzi pielęgniarka – „panie Krzysiu, co pan tu robi?” – „a, pomyślałem, że skorzystam z okazji, żeby zajrzeć… i ułatwić sobie, nam, pracę jutro, bo jak zostawimy ten staw skokowy samemu sobie, to będzie problem…”. I faktycznie – stopa automatycznie leci „na luzie” do przodu, a tu trzeba było kąt prosty ustawić. Klęłam to pół nocy, ale następnego dnia byłam wdzięczna. Kroplówka druga, kroplówka trzecia (paracetamol, najlepszy efekt), gdy zadzwoniłam po czwartą – owszem, dostałam, ale z oporem. Bo trzeba robić przerwy i to nie jest zbyt dobrze. Wiem, rozumiem, jestem ostatnią osobą, która brałaby coś przeciwbólowego, jeśli naprawdę nie ma takiej potrzeby. Ale ja tam po prostu odlatywałam z bólu. Leżę sama w ciemnej sali, w tym minimalnym strumieniu światła wpadającym do sali wpatruję się w kroplówkę kap, kap, kap i błagam, żeby się nie kończyła. Oczywiście się kończy. Nie wiem, co było w drugiej i czwartej, ale skutkowało autentycznymi omamami i efektami specjalnymi wszelkiej maści. Przymykałam oczy i wydawało mi się, że wraz z łóżkiem lewituję, że łóżko jakaś niewidzialna ręka buja i przesuwa. Otwierałam oczy – wszystko normalnie. Przymykałam – znowu jakieś mary. Kosmos.

Sobota / Niedziela

To paskudne uczucie, kiedy bardzo chcesz, ale nie jesteś w stanie przesunąć nogi nawet o milimetr. Boli, ciągnie, opuchnięte to, no żesz orzeszki. A tu jakoś umyć się trzeba, potrzeby załatwić (heeej przygoda, heeej basen), ogarnąć. Obchód przyjęłam z rozwianym włosem i nie zdążywszy się nawet odziać, więc świeciłam moją jeszcze włoską opalenizną na tle śnieżnobiałej pościeli. Lekarz odchylił opatrunek, ja się skrzywiłam, on w tym samym momencie powiedział „bardzo ładnie, panie Krzysiu, to dzisiaj z panią proszę przerobić to, to i to” (trzecie „to” to było chodzenie po schodach, gdybym tylko mogła, to sturlałabym się z łóżka), na moje „dzisiaj?!” usłyszałam „no a kiedy?” ;). Było więc potem zabawnie, miło, uroczo, ale przynajmniej na razie szczegółów oszczędzę, dośc powiedzieć, że kolano i czworogłowy ćwiczyłam z zapałem (no dobra, czasem się skrzywiłam, bo to jednak wyzwanie było, ćwiczyć w takim stanie). Trochę gorzej było z chodzeniem, ale tylko na początku:

Fizjo-ciacho: Robimy przerwę, czy wstajemy i zabieramy się za chodzenie?
Ja: To drugie 🙂 (moja ambicja kiedyś mnie zje)
F: A nie kręci ci się w głowie, nie jest ci słabo? Bo to normalne po operacji…
Ja: Nieee, nic takiego.
Ochoczo się podniosłam, zrobiłam dwa kroki i…
Ja: O rety, ale mi się kręci w głoooowie…
F: No właśnie. To mała drzemka, przeciwbólowe, a ja wrócę za pół godziny.

Zadziałało i nawet wdrapałam się na schody, na które spoglądałam z niemałym przerażeniem – no bo jak to, że już, teraz od razu? Ano, już, teraz, od razu.

Popołudniu miałam przemiłe odwiedziny jedne i drugie a nawet trzecie, w międzyczasie rentgen, który na niedzielnym obchodzie został oceniony jako bardzo dobry (uff). Ból zaczął ustępować, a przynajmniej zrobił się znośny, mogłam więc zająć się zdalnym zakończeniem sesji na uczelni (czyli skończyć esej, na jeden kurs, o objętości mojego licencjatu), bardziej świadomymi ćwiczeniami i powiadamianiem rodziny i znajomych, że będę żyć i w sumie to całkiem fajnie w tym szpitalu. Ostatnia rzecz, która napawała mnie przerażeniem, czyli zdjęcie wenflonu, okazało się bezbolesne, a gdy pielęgniarka zarządziła: „Niech pani tu przyciśnie, żeby nie było krwawej masakry!”, zdołałam się nawet roześmiać.

W poniedziałek opuściłam szpitalne mury. Od kilku dni, zaopatrzona w opatrunki na zmianę i czternaście zastrzyków przeciwzakrzepowych do aplikacji samodzielnej, siedzę na wsi i oddycham lasem. Wyznaczam też nowe trendy w opalaniu. Moje nogi prezentują się następująco. Na obu nadal widoczny jest (szczególnie na prawej) ślad „spodenkowy” po moim niezapomnianym gruzińskim spaleniu na 4500m. To mi chyba nigdy nie zejdzie. Do tego dochodzi o kilka tonów ciemniejsza noga prawa od lewej – przed pójściem do szpitala wylegiwałam się na balkonie i jakims trafem, słońce padało tylko na prawą nogę. Nie pytajcie. Następnie mamy moje trzy opatrunki, dwa na kolanie, jeden nad kostką. Czyli efekt krowy łaciatki. Tego też się chyba przez kilka lat nie pozbędę, choćbym na Kanary śmigała się trzaskać na mahoń. Do tego wyróżnia się stosunkowo wąski pas opalenizny na obu nogach, tylko z przodu, bo oczywiście po kilku godzinach na leżaku nie mam siły stac o kulach drugie tyle, żeby opalić tył. Pozostaje mi liczyć na nagłą zmianę tręduf i boom na abstrakcję na nogach. No i oczywiście na poczucie humoru mojego rehabilitanta, gdy mu się zaprezentuję w przyszłym tygodniu w szortach ;).

W piątek zdjęcie szwów, w następnym tygodniu koniec zastrzyków i chyba początek konkretnej rehabilitacji. Za pięć tygodni kontrola i decyzja, co dalej. Już mnie nosi i czuję, że „na dniach” będę w stanie poszerzyć zakres ćwiczeń o tyle, że znów będę mogła zalogować się na Endo i odnotować choć gimnastykę – brzuchy, pośladki, ramiona… bo przecież sflaczeć nie chcemy :).

Zdjęcie0532

Zdjęcie0536

Zdjęcie0545

Zdjęcie0546

Zdjęcie0547

Co za tydzień!

Sobota. Masakryczna pobudka o świcie, po raptem trzech godzinach snu. O ile snem można nazwać klejenie się do prześcieradła przy ponad 30 stopniach na termometrze w czerwcu we Włoszech (w dzień 37 stopni). Jak słyszałam narzekania na polskie “upały”, to śmiać mi się chciało. O 5.4o wskakujemy w taksówkę na dworzec (kaleką być…), tam łapiemy pociąg do Bolonii (wejście do pociągu to cała operacja, dzięki Bogu moja lewa noga zachowała skoczność i pokonała niebotycznie wysoki próg), następnie autobus na lotnisko. Tam – co za ulga – dostaję zamówione wcześniej “special assistance”. Genialna sprawa, wózek na lotnisku, osobna kontrola bezpieczeństwa (nikt nie czepia się bagażu ;)), osobny boarding i wciąganie do samolotu na wysięgniku. Cała zabawa powtórzona po wylądowaniu. Muszę przyznać, że się wzruszyłam widząc Warszawę z okna samolotu. Do czego to doszło. Teoretycznie miałam spory zapas czasowy, praktycznie jak się jest inwalidą, to wszelkie zapasy czasowe uciekają w szalonym tempie. Co począć. Wysiadam z autobusu na przystanku ‘Dworzec Centralny”, chcę przejść na drugą stronę ulicy i… nie ma jak przejść. Normalnego przejścia nie ma, jest tunel, owszem, ale windy nie uświadczysz, a ja już zdycham i do tego na plecach mam 10kg plecak, więc o skakaniu po schodach nie ma mowy. Przy drugim tunelu widzę inwalidzki znak (jestem na nie wyczulona teraz). Wózkiem nie jestem, ale zdesperowana dzwonię. Co za przeraźliwy dźwięk… mija kilka minut i nikt nie pojawia się. Dzwonię drugi raz – to samo. Już wyciągam rękę, by zacząć dzwonić bez przerwy, gdy z tunelu wyłania się przypakowny ochroniarz. Patrzy na mnie pytająco – no kurczaki, obok stoi tylko odpicowany pan z banku, to raczej nie on potrzebuje pomocy w pokonaniu schodów. Skrzypiąca platforma podjeżdża, ładuję się na nią, zjeżdżając zwracam na siebie uwagę każdego przechodnia – to naprawdę tak niecodzienny widok? Gdy ochroniarz zapytał mnie, czy chcę przejść na drugą stronę, odpowiedziałam że nie, tak sobie postanowiłam zjechać i posiedzieć w tunelu, ale chyba nie zrozumiał żartu ;). Po przetransportowaniu mnie na drugą stronę podziękowałam ochroniarzowi (się zdziwił) po czym dodałam “miłego dnia panu życzę” (zamurowało go kompletnie – trochę daje do myślenia fakt, że ludzi “zatyka”, gdy słyszą tak podstawowe według mnie zwroty…). Szybki obiad, kuśtykanie do stacji metra (rzucając spanikowane spojrzenia na zegar na PKiN), w metrze z braku windy (kto montuje windę kilkanaście metrów od głównego wejścia do metra?) wskoczyłam o kulach na schody ruchome (bardzo mądre to było, wiem), dojechałam na Młociny, tam już ogarnęłam windę i dotelepałam się do Polskiego Busa. Tam, zrezygnowana i spragniona (wody, dajcie mi wody – perspektywa 5 godzin podróży bez wody mnie przerażała), podniosłam głowę wypatrując nadjeżdżającego autokaru i… i zobaczyłam Tomka. Narzeczonego mojej przyjaciółki. Przez moment myślałam, że mam omamy, ale nie. T. przyjechał do stolicy raptem na kilka godzin na turniej sportowy i w ostatniej chwili postanowił jechać Polskim Busem, a nie, jak planował wcześniej pociągiem, w dodatku do Gdańska, a nie do Poznania, gdzie mieszka obecnie. To się nazywa mieć szczęście ;). Dzięki temu zdobyłam wodę, ale przede wszystkim wspaniałe towarzystwo. Do domu dotarłam przed 22.oo i padłam jak mucha.

Wtorek. 6.oo rano. Pobudkaaa (pobieranie krwi). Wieczorem ortopeda. Top of the top, best of the best. Z nazwiskiem wstrzymam się do zakończenia leczenia, ale już mogę stwierdzić, że mam do niego ogromne zaufanie i jeśli trzeba będzie mnie kroić, to nikomu innemu nie dam grzebać sobie w nodze. Ciekawa sprawa, bo czternaście lat temu, kiedy jeden z moich braci był dokładnie w moim wieku i miał poważną kontuzję kolana (więzadła, łąkotki, cuda wianki), ten sam lekarz go ratował. A do tego pod koniec pierwszej wizyty, pan doktor wypalił do mojego taty: “Czy pan kiedyś nie był u mnie na konsultacji?” – owszem, był, 15 lat temu :). Dostałam namiary na trzech radiologów i wisząc na telefonie w środę, cudem udało mi się umówić na USG na czwartek rano.

A na USG… Siedzę ja sobie spokojnie i daję jeździć głowicą po nodze, spoglądając to na lekarza, to na ekran maszyny. Czuję, że w pewnym momencie badanie koncentruje się dokładnie na bolącym miejscu. Z zamyślenia wyrywa mnie głos lekarza:
– Chyba mamy tu złamanie
– Słucham?! Ale że… jakie złamanie? Kości? (no a czego?:D)
– No tak, złamanie zmęczeniowe (lekki uśmiech na twarzy lekarza)
– To mnie pan zaskoczył…
Zadzwonił do mojego ortopedy, poinformował co i jak. Wyszłam na korytarz poczekać na opis, wtem lekarz wychyla głowę z gabientu i pyta, czy nie mogłabym na chwilę wrócić. Co było robić, pokuśtykałam z powrotem. “Czy zgodzi się pani, żebym wykonał badanie jeszcze raz, bo zapomniałem zaznaczyć na zdjęciach wskazówki dla studentów? To będzie materiał na zajęcia, zgadza się pani?” – co było robić, usadowiłam się ponownie na łóżku i poddałam badaniu ;). Tym razem cały czas śledziłam ekran maszyny i dokładnie zobaczyłam co, gdzie i jak się połamało.

Przy okazji załamałam się polską służbą zdrowia. Całe moje leczenie przebiega prywatnie, bo inaczej się w tym kraju nie da być potraktowanym jak człowiek, ale USG było wykonywane w szpitalu. Wchodzimy z tatą, rozglądamy się, ale windy nie widzimy. Tata podchodzi do recepcji, gdzie dosłownie rozwalona na krześle recepcjonistka patrzy znudzonym wzrokiem. Na pytanie, gdzie znajduje się radiologia i gdzie znajdziemy windę, kobieta wyburczała coś pod nosem i pomachała ręką w taki sposób, że mogło to oznaczać wszystko i nic. Na ponowne pytanie zrobiła obrażoną minę i ponownie wykonała ten sam gest. Bez komentarza. Pomogła nam, niewiele grzeczniejsza, szatniarka. Po badaniu kierujemy się w stronę drzwi oddziałowych, tata chwyta za klamkę i… zostaje z klamką w dłoni. Dziura pozostała po klamce była wypchana papierem toaletowym, sama zaś klamka, zanim wylądowała w dłoni taty, przyklejona była do drzwi plastrami. Brak słów.

Wieczorem znów do ortopedy, czekając na wejście do gabinetu zdążyłam przeczytać 220 stron książki, by po 22.oo usłyszeć potwierdzenie wyników USG i dowiedzieć się o możliwych działaniach. Wśród nich jest interwencja z gwoździem w kości, ale zanim taka decyzja zapadnie – konieczny jest rezonans magnetyczny. Oby wystarczył, bo jak nie, to tomografia i inne cuda. Doktor powiedział, żeby następnego dnia rano na wariata jechać na rezonans i próbować się wcisnąć, bo inaczej może być ciężko. Pojechaliśmy do Nadmorskiego Centrum Medycznego, udało się zapisać na południe, bo ktoś zrezygnował z badania. 450 zł za rezonans stawu skokowego/podudzia, aż jęknęłam, jak usłyszałam cenę. Gdyby chcieć zrobić rezonans państwowo – dziewięć miesięcy czekania na stary sprzęt w szpitalu na Zaspie (nowym robią tylko dzieciom). Oczywiście wypełniając ankietę przed badaniem (“czy ma pani klaustrofobię?”, “czy ma pani lęki?” – no czego oni się spodziewają, że prawdę napiszę? ;)) na końcu trzeba podpisać oświadczenie, że zostaliśmy poinformowani o możliwości bezpłatnego badania, jednak świadomie decydujemy się wykonać je odpłatnie. No świadomie, świadomie. Co innego można zrobić?

Przyjechaliśmy ponownie w południe, po obsesyjnym, kilkukrotnym sprawdzeniu, czy nie mam na sobie nic metalowego, wskoczyłam na łóżko rezonansu i dałam sobie unieruchomić nogę. Dostałam na uszy słuchawki z grającym Chilli Zet (co miało sens przez pierwszych kilka minut, bo potem i tak nic nie słyszałam przez to brzęczenie), do ręki pompkę alarmową (“ale tę pompkę to nacisnąć tylko w razie czegoś poważnego?”, “no wie pani, ja to uważam, że ta pompka to tylko na wypadek wojny albo tornada”) i starałam się nie świrować widząc ten trubo-kombajn przede mną (“spokojnie, to dalej nie pojedzie”) a gdy spojrzałam w górę – rozświetlony sufit. Panie wyszły i zostałam sama… na prawie godzinę (“opis będzie później, bo nie ma teraz lekarki, więc zrobiłyśmy tak maksymalnie dokładnie wszystko, żeby ortopeda nie miał wątpliwości”). Po 20 minutach już nie czułam nogi i miałam tylko nadzieję, że nieświadomie nią nie ruszam. “Nie ruszaj nogą, nie ruszaj nogą, nie ruszaj…” – powtarzałam sobie w myślach bez przerwy. Przez tę godzinę poznałam wszystkie możliwe rodzaje buczenia i brzęczenia, no ale skoro to konieczne, to w porządku. A jak mi dźwięczała cisza w uszach po zakończonym badaniu… Nie wyobrażam sobie mieć rezonansu głowy. No przecież zwariować można.

Płytkę rezonansową podrzuciłam do szpitala mojemu ortopedzie i jeszcze dzisiaj powinnam wiedzieć, co robimy dalej. Jestem w dobrych rękach i to mnie uspokaja, ale no co za przypadek. Poczytałam sporo o tym złamaniu i porozmawiałam z orto i wszystko składa się teraz w całość, no ale jak zwykle – mądry człowiek po szkodzie. Widzę ileś błędów, które popełniłam, ale pojedynczo nie doprowadziłyby do takiej sytuacji. Decydujący był prawdopodobnie szok, który zafundowałam swoim nogom. Całą zimę i wiosnę przebiegałam po miękkim podłożu, po czym nagle wyskoczyłam na 20 kilometrów asfaltu. Po ok. 12 km nie było jeszcze bólu, ale zmęczenie, które wzięłam za “zwykłe” zmęczenie i po prostu tuptałam dalej. Teraz wydaje mi się, że to już był moment, kiedy mięśnie zaczęły nie nadążać z amortyzacją i ochroną i zaczęło się “dostawać” kościom. No nic – trzeba działać w sytuacji, jaka jest.

Ciąg dalszy nastąpi ;). Będzie nie tylko o kontuzji, ale o czymś pysznym i łatwym w przygotowaniu – siłą rzeczy nie jestem w stanie stać w kuchni zbyt długo, oraz o moich nowych butach biegowych – tak wiem, każdy normalny człowiek nie mogąc biegać, kupuje biegowe buty, i o biegowej wygranej w konkursie – dostałam piękną bluzę techniczną i spodnie Pumy. A, no i jeszcze wyniki badań krwi – udowodnię, że naprawdę niewiele wysiłku trzeba, żeby nie jedząc mięsa mieć idealne wyniki.

“Nie znam osoby, która ćwiczyłaby więcej niż ty”…

… powiedziała mi kilka miesięcy temu znajoma. Już wtedy mnie to bardzo rozśmieszyło, bo patrząc na statystyki niektórych wymiataczy (dobrze wiecie, o kim mówię), czułam się “taka mała”.

E: robię właśnie pompki i umieram
B: super, musisz mieć pięknie wyrzeźbiony brzuch! a ja siedzę na fb i też umieram
E: pięknie wyrzeźbiony będzie za parę miesięcy, ale ważne są te ćwiczenia bo inaczej nawet bieganie leży i łatwo o kontuzję (patrzcie no, jaka mądrala ze mnie była…)
B: jesteś nienormalna na punkcie sportu! nie znam drugiej takiej osoby co by tyle ćwiczyła!

To teraz wszyscy razem: ha, ha, ha! Wtedy napisałabym: zatkało mnie. Znam mnóstwo osób, które ćwiczą więcej ode mnie. Nigdy nie uważałam, że ćwiczę dużo. Aktywność fizyczna to po prostu naturalna część dnia – niezbędna, żebym poczuła się zrelaksowana, zadowolona, pełna energii. Ostatnio miałam kilka dni przerwy, ale to wyjątek – ćwiczę prawie codziennie. Czasem bardziej, czasem mniej intensywnie, ale nawet jeśli robię dzień przerwy, to chociaż porządnie się wtedy rozciągam. Nie widzę w mojej aktywnosci nic nadzwyczajnego, choć aspiracje mam spore i chciałabym stopniowo robić coraz więcej.

Tak napisałabym. Teraz mogę z nosem na kwintę napisać: nie znam siebie, która nie ćwiczyłaby tak długo. To już ponad trzy tygodnie o kulach. Trzy tygodnie powolnego progresu, zbyt wolnego. Ja wiem, że cierpliwość, że kontuzje to nie takie hop siup, ale… ale to naprawdę nie wyglądało tak poważnie. Do tego sesja na uczelni, upały powyżej 35 stopni, ekspresowa wyprowadzka z mieszkania kilka dni temu (pakowanie całego dobytku w godzinę skacząc na jednej nodze = umierająca kość ogonowa), użeranie się z nienormalną landlordką… W sobotę lecę do Polski, znów cyrk podróżniczy, mam nadzieję, że do pociągu do Bolonii uda mi się wejść ;). Byle dotrzeć na lotnisko, bo tam zamówiłam już sobie special assistance, niech mnie wożą znów na wózku i wciągają na pokład samolotu :). A potem “tylko” dostać się na Młociny i wsiąść w autobus do Gdańska… kto jak nie ja sobie ma poradzić :).

Przestałam jednak wchodzić na Endomondo, które było obecne w codziennym przeglądzie internetów. Nie mogę, no po prostu nie mogę patrzeć na wasze treningi, pokonywane kilometry, kalorie odzwierciedlające hektolitry potu wylewanego na rowerze, rolkach, basenach. Liczone w dziesiątkach powtórzenia pompek, podciągnięć, przysiadów. Ze łzami w oczach loguję się na sportowy profil na fejsbuce i przeglądam obserwowane strony. Obraz nędzy i rozpaczy się tu wyłania, hm? Spokojnie, nie jest tak źle. To znaczy jest. Ale przyjmijmy, że nie. Wciągam soczyste pomarańcze i zmrożone banany i próbuję się w ten sposób pozytywnie doładować. We wtorek mam wizytę u jednego z najlepszych ortopedów w Polsce i mam nadzieję, że jakiegoś strasznego “wyroku” nie będzie. Swoją drogą, świat jest mały. Kilka znajomych osób poleciło mi znanych sobie specjalistów. Na końcu tata koleżanki napisał do mnie, że ma sprawdzonego, świetnego ortopedę, zresztą jest to jego dobry znajomy, do tego lotnik, człowiek z pasją, ciekawa osoba. Mam się powołać na znajomość i umówić na wizytę. Gdy przesłał mi wizytówkę, przetarłam oczy ze zdziwienia – to lekarz, który czternaście lat temu postawił mojego brata na nogi i uratował jego kolano po dwóch zepsutych operacjach i dwóch latach problemów po jednym felernym upadku w trakcie gry w koszykówkę – więzadła, łąkotka, i inne komplikacje. Lubię takie “zbiegi okoliczności” i traktuję je jako dobry znak, także – trzymajcie kciuki.

I tak bardzo chciałabym napisać “biegam”. Biegam w żółwim tempie, biegam po dwa kilometry, biegam przeplatając bieg marszem, biegam po kilka minut. B I E G A M. Móc znów napisać “biegam”. Przed “biegam” jest jednak “chodzę”. Skupiam się więc na bliższych celach i staram się nie staczać w depresyjną przepaść. Usłyszałam dziś “Kocham Cię, łobuzie. I zabraniam Ci mieć depresję!” – to chyba nie wypada aż się dołować :).

A szukając pozytywów – jest jeden dobry, bardzo dobry skutek brukselskiej dziesiątki. Dwa dni temu napisał do mnie brat mój, z którym biegłam w 20 km de Bruxelles. Jeszcze kilka miesięcy temu kręcił na bieganie nosem, marudził, że chyba nie da rady przebiec tamtych 20 kilometrów. Dał radę i to w bardzo przyzwoitym czasie. Od trzech tygodni nie biegał, wyszedł w niedzielę na luźny bieg, który skończył się 10 kilometrami w czasie 49:25. Ot tak, po prostu. “Rozważam półmaraton w październiku w Brukseli” – napisał mi właśnie. Cieszę się z tego jego biegania, z kolejnej wciągniętej w ten cudowny sport osoby, bardziej niż z mojego biegania przed kontuzją. Long live running! 😉

20km de Bruxelles

Prędko tego biegu nie zapomnę. Ci, którzy śledzą moje biegowe poczynania na fejsbuku, wiedzą, że trochę mnie ta wyprawa sponiewierała. Ale – od początku.

Czwartkowy wieczór, wracam przed 20.00 z uczelni, pakuję się, pięć razy sprawdzam, czy mam wszystkie dokumenty i kwadrans przed 22.00 jestem gotowa do wyjścia. Pociąg mam o 22.27, na stację idzie się pół godziny, więc mam mały zapas. Rzucam okiem na śmieci w moim pokoju i przez sekundę zastanawiam się, czy je wynieść, czy zostawić przy drzwiach. Stwierdzam, że wyniosę… worek ze śmieciami w lewą rękę, w prawą telefon, klucze, słuchawki od ajpoda i ajpod, ledwie wyjęty z laptopa. Po chwili jestem przy śmietniku-kontenerze, podnoszę ciężką pokrywę, wrzucam śmieci. Robię kilka kroków i chwytam za słuchawki od ajpoda, chcąc przypiąć mojego shuffle do bluzy. Ajpoda jednak nie ma, w ręku same słuchawki… zamarłam. Rozejrzałam się wokół, mojego złotego cacka nie ma. Popędziłam do domu, na łóżku ajpoda nie było, wróciłam na ulicę i podeszłam do kontenera, jednak sama dałam radę tylko na chwilę otworzyć klapę. Ulicą szły dwie panie, ewidentnie schorowane i słabowite, ale nie miałam wyjścia. Łamanym włoskim wyjaśniłam szybko, co się stało i poprosiłam o pomoc. Piękna scena, zasługująca na nagranie – rzuciłam plecak, jedna pani podniosła i trzymała klapę kontenera, druga pani blokowała tenże przed ucieczką w dół ulicy, ja wspięłam się i zanurkowałam w śmietniku. Ajpoda jednak nie było widać, czas uciekał, więc podziękowałam paniom i ze smętną miną ruszyłam w kierunku stacji kolejowej. Przez te pół godziny od utraty ajpoda weszłam na poziom rozważań egzystencjalnych, po drodze uznałam, że może stało się to po coś i że może za dużo muzyką zagłuszam i czas wrócić do mindful meditation, którego uczyłam się rok temu. Powtarzałam też sobie, że są gorsze problemy w życiu… o czym miałam się boleśnie przekonać dwa dni później. Najpierw jednak małe zamieszanie noclegowe w Bolonii, okazało się, że znajomi znajomych (z takimi układami to jednak trzeba uważać) wyjechali i nocuję w jakiejś etnicznie podejrzanej dzielnicy, a nie, jak było ustalone, pięć minut pieszo od dworca, skąd rano miałam jechać na lotnisko. Nieprzespana noc na zapadającej się kanapie, pobudka o 5.30, szalona jazda na dworzec. Autobus na lotnisko, drzemka podczas lotu i voila, lądujemy w Brukseli. Lekki szok termiczny po słonecznej Italii, ale 8 stopni to jeszcze nie dramat. O 13.00 dotarłam do mieszkania i wreszcie odetchnęłam. W piątkowy wieczór zaczęliśmy ładowanie węglowodanów wielką kolacją w tajskiej restauracji, po której myślałam, że się nie podniosę. W Brukseli akurat odbywał się Brussels Jazz Marathon, więc trochę kultury i rozrywki też było. I obowiązkowe belgijskie piwo ;).

Sobotę spędziliśmy w Maastricht, gdzie spotkaliśmy się ze znajomymi. Cały dzień chodzenia po mieście z przerwami na kawę, lunch (oczywiście makaron) i lody. Wieczorem w domu kolacja – miał być makaron, ale spotkało się to z protestem części kibicującej i gotującej, więc ze smakiem wciągneliśmy młode ziemniaczki i szparagi z sosem holenderskim. Nocowała u nas też znajoma mojej bratowej, Veronica, która w 20 km de Bruxelles biegła już trzeci raz, śmiga regularnie maratony (biegła nowojorski i to za pierwszą próbą zgłoszenia!) i pracuje w charity, dla której zbiera pieniądze biegając właśnie. Posiedzieliśmy, pojedliśmy, po 23.00 wszyscy już zasypialiśmy.

Niedziela rano – wciągamy na siebie przygotowane już biegowe ciuchy oraz dodatkowe bluzy. Żołądek ściśnięty, ale próbując nie doprowadzić się do mdłości, wciągam półtorej bułki z dżemorem i dwa pieguski, popijam herbatą. O 9.00 wychodzimy i jedziemy na start, stwierdzając, że chyba tylko my jedziemy tam autem, bo mijamy mnóstwo pieszych i rowerowych biegaczy zmierzających do parku Cinquantenaire. Atmosfera przedstartowa jest gorąca, trwa rozgrzewka, wszędzie biegacze – w końcu 37 000 zapisanych uczestników to już coś. Stoiska sponsorów, maskotki, organizatorzy. Patrzymy w niebo i modlimy się o brak deszczu – nasze modły zostały wysłuchane. Do kibicowania niekoniecznie, ale do biegania pogoda była idealna, 9-10 stopni. Gdy ruszyliśmy w stronę startu i aby ustawić się we właściwym, trzecim, boksie startowym, poczułam nagły przypływ adrenaliny startowej. Tej ilości biegaczy nie dało się ogarnąć! Ostatnie przedstartowe zdjęcia i poszliśmy zająć nasze miejsca. Punktualnie o 10.00 wystartował pierwszy boks z Kenijczykami na czele – bratowa, która starała przy samej linii startu mówiła, że połowa ludzi wyrzuciła markowe bluzy sportowe, które po chwili do worków na śmieci zbierali sprzątacze… co za strata, a ja tam w worku na śmieci stałam ;). Później widziałam ubrania pozostawione na drzewach, na barierkach po drodze, na ulicy… Starty kolejnych boksów odzielone były sześciominutowymi przerwami. Gdy drugi boks czekał na swój start, grano Odę do Radości. Powiedziałam wtedy do Tomka, że w Poznaniu chyba grają na starcie Chariots of Fire i że to taki idealny utwór na start… jakby na życzenie, po chwili właśnie Chariots of Fire zagrano kiedy to my ruszaliśmy! Chwilę wcześniej miała miejsce sytuacja, która powinna zapalić mi czerwoną lampkę w głowie, ale widzę to dopiero z kontuzjowanej, pobiegowej perspektywy. Rozgrzewamy się w miejscu, skaczemy, kręcimy kolanami.

Tomek: Coś mnie tu boli. I bark mnie boli.
Ja: Tomasz, somatyzujesz, to stres startowy. Mnie tak jakby ciut tu w prawej łydce boli, ale w sumie to nie jest ból, tylko takie lekkie napięcie, spoko.

I faktycznie – to był tak minimalny ból, że nawet bólem głupio go nazwać i nikt by nie zwrócił na to uwagi. No, chyba że wiedząc, co nastąpi 17 kilometrów później.

Start! Wysypaliśmy się z parku, odpaliliśmy Garminy i daliśmy się ponieść. Kontrolowanie, choć widząc morze biegaczy przed sobą i czując drugie za sobą, ciężko było nie pędzić, szczególnie, zaczęliśmy płasko i zbiegiem. Na szczęście po kilometrze był pierwszy z wielu podbiegów. Pierwszy kilometr biegliśmy razem po ok. 6/km, po czym rzuciłam do Tomka, żeby biegł swoje, bo ja do 15 kilometra nie będę szaleć, a na pewnie nie przez pierwsze dziesięć. Na drugim kilometrze była kostka brukowa koło pałacu, po chwili zbieg, na końcu którego, na trzecim kilometrze, pierwsze picie i kolejny podbieg. Kibiców było na początku trasy sporo i fajnie zagrzewali do biegu. Biegłam lekko, oszczędzając siły, a tempo miałam lepsze niż na treningach. Siła tłumu… wybiegliśmy na jedną z głównych trzypasmówek w centrum i zaczęły się tunele… Pierwszy tunel – ok, długi zbieg, w tunelu długa prosta, i niestety okrutnie długi podbieg-wybieg. Na prostej dochodziłam do siebie po tym podbiegu, po chwili pojawił się drugi tunel, na szczęście krótszy, i za chwilę kolejny… no co za sadysta układał trasę. Potem długo prosto, wodopój przed parkiem-lasem, po około 40 minutach biegu poczułam się komfortowo i spokojnie, biegło się rewelacyjnie. Trzeci wodopój z izotonikiem na dziewiątym kilometrze, powoli sączyłam isostar do bramy na dziesiątym kilometrze, który według oficjalnych czasów przekroczyłam w 1:01:40, według mojego Garmina kilkadziesiąt sekund szybciej. W ogóle nie byłam zmęczona i nie cisnęłam, a zrobiłam życiówkę, ciekawe :D. To na pewno przez ‘Sex on Fire’ Kings’ów w tle, jeden z moich ulubionych biegowych kawałków. Lekki kryzys na 11 kilometrze, ale powtarzałam sobie, że już bliżej niż dalej… do tego bębniarze i kibice i kamery – bardzo pomagali, szczególnie na podbiegach. 12-13 kilometr to ogromny zbieg, wszyscy przyspieszali maksymalnie, ja starałam się nie wariować, ale też dałam nogom się ponieść i postanowiłam na 16 kilometrze zobaczyć, jak będę się czuła i ewentualnie przyspieszyć lub zaczekać z finiszowaniem do 18 kilometra. wszystko było pięknie do 17 kilometra, wiedziałam, że już niewiele zostało, do tego podnosił mnie na duchu widok osób niepełnosprawnych biorących udział w biegu – osoby na wózkach, niewidomi… niesamowicie dawało to powera. Co więc się stało? Ano, stał się siedemnasty kilometr i największy podbieg na całej trasie. Podbieg morderca. Podbieg, przed którym ustawiony był ostatni wodopój. Stwierdziłam, że biegnąc pod taką górę i pijąc ryzykuję zakrztuszenie i pierwszy raz przeszłam do marszu, żeby spokojnie się napić. Gdy ponownie ruszyłam do biegu, poczułam napięcie w prawej łydce, ale uznałam, że to ze zmęczenia i truchtałam sobie pod tę górę. Męczyłam się jednak strasznie, więc znów przeszłam do marszu. I tak na zmianę aż wdrapałam się na górę, gdzie zaczęłam normalnie biec. Na garminie 18 kilometrów, meta tak blisko, a mnie coraz bardziej boli noga… Pomyślałam, że to skurcz i go zaraz rozbiegam. Tja. Na 18,5 kilometrze ból był już konkretny i zaczęłam wlec nogę za sobą. 19 kilometr, do mety już z górki, wszyscy przyspieszają i ile fabryka dała gnają do mety… a ja zwijam się z bólu i z grymasem kuśtykam. Widząc bramę-metę na horyzoncie nie mogłam przerwać biegu w tym momencie, no nie mogłam. Rozumiecie przecież. Co kilka sekund błagalnie patrzyłam na garmina, który w ślimaczym tempie pokazywał kolejne pokonywane metry. Ostatnie rondo przed metą, tłumy kibiców, ja za łzami w oczach, zmusiłam się, żeby przekroczyć linię mety truchtem, po czym dopadłam najbliższej barierki zatrzymałam. Spróbowałam postawić prawą stopę – niemożliwy ból. Od razu podeszli do mnie sanitariusze i wpakowali na nosze. Przywiązali pasami i na trzy-cztery podnieśli, no nie powiem, czułam się jak bohaterka serialu medycznego. W namiocie usłyszałam, że to prawdopodobnie skurcz i z pewnością za mało piłam na trasie. Spojrzałam z powątpiewaniem na sanitariuszy i oznajmiłam, że wypiłam cztery pełne butelki wody i butelkę izotoniku, więc raczej się nie odwodniłam, ale wlali we mnie kolejną butelkę wody i jeszcze jedną rozpuszczonego magnezu. Potulnie wypiłam. Zaczęło się macanie nogi, wielkie dziwowanie, brwi unoszenie i maści wcieranie. Potem próbowano mnie zmusić do próby stanięcia na prawej nodze, ale zaparłam się i uparłam, że nie,bo umrę z bólu, który czułam przy minimalnym dotknięciu podłoża. Posadzono mnie więc na wózku i zaczęto rozciągać rzekomy skurcz, co już zaczęło mi się wydawać podejrzane. Czas mijał, ja zaczęłam się denerwować, bo po biegu miałam spotkać się z bratem, bratową i znajomymi w konkretnym miejscu, kilkanaście metrów od namiotu emergency. Jak się dowiedziałam, nikt z sanitariuszy nie mógł wyjść ze mną z namiotu, z powodu dziwacznych przepisów. W końcu przewieziono mnie do namiotu fizjoterapeutów, gdzie młody bóg ułożył mnie na leżance i zajął się moją łydką. Takimi dłońmi to proszę bardzo, mógłby mi cały dzień nogi masować. No naprawdę, piękne dłonie miał. Wracając na ziemię – powiedział, że to dziwaczny uraz, prawdopodobnie naciągnięte mocno ścięgno, ale w nietypowym miejscu – w dolnej części łydki, z przodu nad kostką, czyli nie frontalnie, a lekko na lewo. Po prawie 30 minutach macania mojej nogi powiedział “I will try to fix your leg now” i przystąpił do tejpowania. Mój pierwszy w życiu taping! Chwilami było dziwnie, bo zamiast na udzie, opierał sobie moją stopę na kroczu, i obklejał mi nogę, ale byłam tak zmasakrowana i zaskoczona jednocześnie, że w żadnym znanym mi języku tego nie skomentowałam. W końcu wyszłam z namiotu, posadzono mnie na wózek i powieziono na wskazane miejsce spotkania z rodziną. A w punkcie zbiórki nikogo znajomego… lekko spanikowałam, ale poprosiłam sanitariusza, żeby podjechał ze mną jeszcze kawałek. W oddali zobaczyłam mojego brata – co za ulga. Od umówionego spotkania minęło prawie półtorej godziny, więc miałam szczęście, bo chcieli już jechać chyba po raz trzeci do domu, sprawdzić, czy jakoś sama nie wróciłam. W tym momencie uświadomiłam sobie, że nie mam medalu – co to była za rozpacz… taki ból, taki wysiłek i walka na trzech ostatnich kilometrach, i nie mam złotego krążka! Na szczęście moja kochana bratowa miała certyfikat ukończenia biegu przeze mnie i po kilku minutach wróciła z moim medalem.

W domu jakoś weszłam (gorzej było z wyjściem) do wanny pełnej piany i pobiegową imprezę spędziłam na sofie wykorzystując wszystkich do podawania mi jedzenia i działających przeciwbólowo trunków. Wieczorem pojechaliśmy na pogotowie, gdzie znów dostałam wózek inwalidzki, a przesympatyczny lekarz potwierdził, że raczej ścięgna nie zerwałam, ale na dwa dni wsadzą mi nogę w gips a potem do kontroli. Na tym etapie też były przeboje, bo sala, w której robią gips, została zalana. Na szczęście szybko się z problemem uporano i wylądowałam na kolejnym łóżku i założono mi pierwszy w życiu gips. Oby ostatni. Dostałam też kule i zaczęła się zabawa. Do południa dziś męczyłam się z cięższa niż zwykle nogą, co szczególnie uciążliwe było przy poruszaniu się po mieszkaniu pełnym progów – kuchnia i łazienka są schodek wyżej, niż reszta mieszkania… Teraz gipsu już nie mam, pan doktor obtejpował mi nogę, ale tylko troszkę i kazał uważać ale też pracować stopą i próbować coś ruszać. Robię to bardzo delikatnie, bo jednak wydaje mi się, że powinnam stopę maksymalnie oszczędzać. Tak czy siak – w piątek o świcie lecę do Bolonii, skąd muszę dostać się do swojego miasteczka. W wersji najgorszej: busik z lotniska na dworzec, pociąg, autobus/taksówka. Jednak przed chwilą okazało się, że znajomy ma wynajęte auto i zaoferował się przyjechać po mnie do Bolonii… więc kciuki, żeby to wypaliło.

Koniecznie muszę pochwalić się też bratem, który dopiero zaczął przygodę z bieganiem i w ramach przygotowań biegał średnio raz w tygodniu. To oczywiście nie była jego jedyna aktywność, bo brat jest fit i sporty i gra w lidze siatkówki belgijskiej i weekendów nie spędza przed telewizorem, ale jednak bieganie to dla niego coś nowego. Pobiegł w 1:48:38 i stwierdził, że nawet się nie zmęczył i miał jeszcze dużo sił. Nawet napomknął, że może kiedyś coś maraton, co jeszcze dwa miesiące temu zupełnie wykluczał, więc cieszę się, że grono biegaczy się powiększyło.

A, mój czas: do 17 kilometra zapowiadało się na 2 godziny, skończyło się na wymęczonym 2:13. Zrzut na Endo i garminconnect po powrocie do Włoch. Marzyło mi się zmieścić się poniżej 2:15 ze zdrową nogą, więc z wyniku jestem bardzo zadowolona i widzę, na co mnie stać. Co zresztą udowodnię, jak dojdę do siebie. Ja i moja noga :).

Uwag techniczno-organizacyjnych nie mam – bieg był zorganizowany naprawdę świetnie. Jedyne, co mnie denerwowało, ale to nie wina organizatorów, tylko uczestników, to zachowanie niektórych biegaczy. Mnóstwo osób chamsko się przepychało, potrącało łokciami pędząc jak wariaci, a wystarczyło zapisać się do odpowiedniej strefy startowej. No bo jeśli ktoś startujący z grupą na 2:30 mija mniez prędkością światła, gdy ja biegnę na 2:00, to chyba coś jest nie tak. Do tego oczywiście pchanie się do pierwszych stanowisk z piciem oraz pozostawanie z brzegu, mimo otrzymanej już wody i blokowanie dostępu innym. Raz puściły mi nerwy i za jednym takim przepychaczem, który zdzielił mnie z łokcia, krzyknęłam głośno “what the fuck?!”. Od razu zrobiło się wokół mnie więcej miejsca :D.

To chyba najdłuższy wpis w historii tego blogu. Jednocześnie to moja największa biegowa “przygoda”. Było sporo stresu, pokomplikowało mi to sesję i zaliczenia na uczelni, ale póki co wygląda na to, że uczelnia wykazuje się zrozumieniem, no i poza tym – kto ma sobie poradzić, jak nie ja? Do biegania oczywiście zamierzam wrócić, atmosfera biegu była niesamowita, no i samo bieganie jest najlepsze na świecie. Chyba najbardziej potrzebuję teraz cierpliwości, motywacji i odrobiny wsparcia, bo w ostatnich dniach kilka razy miałam kryzys. Mimo wszystko, always look on the bright side of life :).

IMG_3414

IMG_3416

IMG_3421

IMG_3426

IMG_3428

IMG_3441

IMG_3442

IMG_3456

IMG_3458

IMG_3462

IMG_3471

IMG_3482

IMG_3510

Kontuzjom mówimy ‘nie’

Zbierałam się do tego wpisu długo i nie wiedziałam, z której strony “ugryźć” temat. Będzie więc najprościej i bez kombinowania. Od dwóch tygodni nie biegam. Nie z lenistwa – tego problemu nie mam; jeśli pojawia się moment “nie chce mi się” (jeśli chodzi o sport, bo w innych kwestiach różnie to bywa ;)), szybko przypominam sobie o osobach na wózkach, które mijam podczas prawie każdego wybiegania. Zawsze w takich momentach myślę sobie, jakie mam szczęście i jak coś, co dla mnie jest oczywiste – możliwość samodzielnego przebierania nogami – jest dla kogoś marzeniem. Absurdalne wtedy wydaje mi się narzekanie na ciężki trening. Przecież to nie kara… Nie z lenistwa więc nie biegałam. Również nie z braku czasu. To jest wymówka, która dla mnie nie istnieje. Owszem, zdarza się, że faktycznie “nie ma czasu”. Rzadko bo rzadko, ale się zdarza. Nie ma dramatu. Ogólnie jednak wychodzę z założenia, że jeśli mam czas na różne “drobiazgi”, to i na trening się czas znajdzie. Nawet kosztem trochę krótszego snu. Może krótszego, ale głębszego i bardziej regenerującego, niż po godzinnym przewracaniu się z boku na bok. Co więc się stało? Ano, kontuzja się stała. Przemek zaczął właśnie serię wpisów “Gdybym jeszcze raz zaczynał(a) biegać”, są już pierwsze wypowiedzi biegaczy-blogaczy odpowiadających na pytanie “Co bym zrobił (czego bym nie zrobił) gdybym cofnął się w czasie i znów zaczynał biegać? Jakbym zmienił swoje bieganie?”. Nie będę tu powtarzać tego, co napisałam w odpowiedzi na maila Przemka, bo pewnie niedługo i moja odpowiedź pojawi się w którymś z kolejnych wpisów. Ma się to jednak tak do mojego biegania i obecnej sytuacji, że teraz jestem trochę mądrzejsza niż późną wiosną i dmucham na zimne. Pisałam ostatnio o (pseudo)romantycznej akcji podczas biegania. Nie wchodząc w szczegóły, skończyło się to dosyć niefajnie, bo wystraszyłam się biegania moją “trailową” trasą. Bo las (to za dużo powiedziane, ale też więcej niż kilka drzew), bo krzaki, bo wysoka trzcina, bo puste polne ścieżki, bo krzaczory raz jescze i rowy z boku. Ludzie tam biegają, ale wiele razy przez kilka-kilkanaście minut nie widziałam nikogo na mojej trasie, a nagle zza zakrętu wychodził jakiś duży mężczyzna no i ja się zwyczajnie takich sytuacji boję. Są co najmniej niekomfortowe. Od M. usłyszałam “To nie możesz biegać z kimś? Byłoby bezpieczniej…”. Nie mogę. Moi znajomi tu nie biegają (i ogólnie większość sportów ich gryzie… co jest dla mnie niepojęte, jak słyszę “wiesz Ewa, ja po jednym dniu tu już nie mogę, wszędzie pieszo, mam takie zakwasy od chodzenia po mieście, w Warszawie mam auto i wszędzie nim jeżdżę”, powiedziane bez cienia zażenowania, to ręce mi opadają). Moje współlokatorki patrzą na mnie jak na wariatkę, kiedy opatulone pięcioma swetrami wchodzą do kuchni zjeść śniadanie w południe a ja wracam zgrzana z treningu. No i jeszcze hit z niedawnej imprezy: wchodzę z kolegą do klubu/baru, rozglądam się po nowym dla mnie miejscu…
Ewa: Wow, fajnie tu, i tak dużo miejsca!
Kolega: No tak, nie byłaś tu nigdy?
E: Nie, pierwszy raz jestem.
K: A, bo ty z domu nie wychodzisz.
E: ???
K: No nie, przepraszam, wychodzisz… biegać.
Pozostawię to bez komentarza. Czasem bardzo mi brakuje moich “normalnych” znajomych. Tych, z którymi mogę się wdrapywać na najbardziej strome góry, kąpać w lodowatym morzu, śmiać się z ubłoconych spodni po rozjechaniu największej kałuży. Tych, którzy nawet jeśli sami nie biegają, to kochają sport w innej formie i nawzajem się nakręcamy, motywujemy i inspirujemy.
Zboczyłam z tematu. W związku z moimi obiekcjami co do biegania po “lasku”, postanowiłam na jakiś czas wrócić na parkowe ścieżki. Brukowane. Lub inaczej twarde. Najmądrzejsze to nie było, szczególnie robienie interwałów na takiej nawierzchni. Po kilku dniach zaczęło boleć mnie kolano. Zignorowałam to, poszłam na kolejny trening, ale ból nie ustępował. Owszem, po “rozbieganiu” było w miarę w porządku, ale po zakończeniu biegu ból się nasilał. Poczytałam, przewertowałam internety i… najbliżej objawom było do zespołu tarcia biodrowo-piszczelowego. Paskudztwo. “Na szczęście” ból był owszem, odczuwalny, ale jeszcze bardzo delikatny. Na chodzenie po włoskich ortopedach nie mam pieniędzy ani zaufania (poza tym nawet lekarze nie są zbyt chętni, żeby rozmawiać po angielsku, a ja po włosku nie wytłumaczę czegoś takiego).
Postanowiłam odstawić bieganie i skupić się na zestawach treningowych Ewy Chodakowskiej (zabrałam się za jej ćwiczenia jeszcze kilka dni przed pojawieniem się bólu w kolanie). Półmaraton w Weronie, na który jestem zapisana, jest 17 lutego. Stwierdziłam, że lepiej zrobić sobie przerwę teraz niż udawać, że nie ma problemu i obciążać kolano. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Teraz kolano nie boli w ogóle (dmuchamyyyy!) i jutro mam zamiar wyjść na chwilę się przebiec – po “trailowej” trasie, rano, przed zajęciami, kiedy mam nadzieję, że żadnych bandziorów nie spotkam. I tak po troszeczku, co drugi dzień chcę przypomnieć nogom, co to znaczy biegać. A od połowy grudnia dwumiesięczny plan pod półmaraton – plan nie na konkretny czas, ale na przebiegnięcie. Mam nadzieję, że jakoś to się ułoży i jedyne, co dopuszczam jako powód, który mógłby postawić mój start w tym biegu pod znakiem zapytania, to wymarzony wyjazd na szkolenie do mojego ukochanego kraju w połowie lutego – ale o tym, czy się na niego dostałam, dowiem się dzień przed Wigilią.
Ostatnia część wpisu zainteresuje raczej panie ;). Jeśli chodzi o ćwiczenia Ewy Chodakowskiej – jestem bardzo zadowolona. Ćwiczę (z przerwą trzydniową – byłam w Rzymie i tam moja aktywność polegała na zwiedzaniu – milion kilometrów dziennie, piciu wina i imprezowaniu do wschodu słońca – ale ja to jednak kondycji do takich rzeczy nie mam, jedna taka impreza i jakkolwiek świetna, to starczy mi na trzy miesiące takich atrakcji, tyle zapewne też będzie schodzić mi pamiątkowy 15-centymetrowy – zmierzyłam – siniak na nodze:D) pięć-sześć razy w tygodniu (skoro nie biegam…), na zmianę skalpel-killer-skalpel-turbo-skalpel i efekty faktycznie są. Programy są bardzo różne, teoretycznie Skalpel jest najłatwiejszy, ale uważam, że wykonać go poprawnie i napinając cały czas mięśnie to też sztuka i daje niezły wycisk. Natomiast Killer i Turbo – dużo kardio, trening interwałowy, pot się leje. I dobrze! Wspaniałe uczucie, a jak się potem dobrze śpi :). No ale – efekty. Nie mam tu centymetra, ale widzę w lustrze, jak zaczynają się fajnie zarysowywać mięśnie brzucha. Nogi są zdecydowanie mocniejsze i smuklejsze – szczególnie uda, co do których już prawie straciłam nadzieję. Będę kontynuować te ćwiczenia, bo efekty motywują chyba najbardziej. Mam też nadzieję, że mocniejsze nogi poskutkują zniwelowaniem problemu kontuzji.

No to jutro testujemy kolano 🙂