Co za tydzień!

Sobota. Masakryczna pobudka o świcie, po raptem trzech godzinach snu. O ile snem można nazwać klejenie się do prześcieradła przy ponad 30 stopniach na termometrze w czerwcu we Włoszech (w dzień 37 stopni). Jak słyszałam narzekania na polskie “upały”, to śmiać mi się chciało. O 5.4o wskakujemy w taksówkę na dworzec (kaleką być…), tam łapiemy pociąg do Bolonii (wejście do pociągu to cała operacja, dzięki Bogu moja lewa noga zachowała skoczność i pokonała niebotycznie wysoki próg), następnie autobus na lotnisko. Tam – co za ulga – dostaję zamówione wcześniej “special assistance”. Genialna sprawa, wózek na lotnisku, osobna kontrola bezpieczeństwa (nikt nie czepia się bagażu ;)), osobny boarding i wciąganie do samolotu na wysięgniku. Cała zabawa powtórzona po wylądowaniu. Muszę przyznać, że się wzruszyłam widząc Warszawę z okna samolotu. Do czego to doszło. Teoretycznie miałam spory zapas czasowy, praktycznie jak się jest inwalidą, to wszelkie zapasy czasowe uciekają w szalonym tempie. Co począć. Wysiadam z autobusu na przystanku ‘Dworzec Centralny”, chcę przejść na drugą stronę ulicy i… nie ma jak przejść. Normalnego przejścia nie ma, jest tunel, owszem, ale windy nie uświadczysz, a ja już zdycham i do tego na plecach mam 10kg plecak, więc o skakaniu po schodach nie ma mowy. Przy drugim tunelu widzę inwalidzki znak (jestem na nie wyczulona teraz). Wózkiem nie jestem, ale zdesperowana dzwonię. Co za przeraźliwy dźwięk… mija kilka minut i nikt nie pojawia się. Dzwonię drugi raz – to samo. Już wyciągam rękę, by zacząć dzwonić bez przerwy, gdy z tunelu wyłania się przypakowny ochroniarz. Patrzy na mnie pytająco – no kurczaki, obok stoi tylko odpicowany pan z banku, to raczej nie on potrzebuje pomocy w pokonaniu schodów. Skrzypiąca platforma podjeżdża, ładuję się na nią, zjeżdżając zwracam na siebie uwagę każdego przechodnia – to naprawdę tak niecodzienny widok? Gdy ochroniarz zapytał mnie, czy chcę przejść na drugą stronę, odpowiedziałam że nie, tak sobie postanowiłam zjechać i posiedzieć w tunelu, ale chyba nie zrozumiał żartu ;). Po przetransportowaniu mnie na drugą stronę podziękowałam ochroniarzowi (się zdziwił) po czym dodałam “miłego dnia panu życzę” (zamurowało go kompletnie – trochę daje do myślenia fakt, że ludzi “zatyka”, gdy słyszą tak podstawowe według mnie zwroty…). Szybki obiad, kuśtykanie do stacji metra (rzucając spanikowane spojrzenia na zegar na PKiN), w metrze z braku windy (kto montuje windę kilkanaście metrów od głównego wejścia do metra?) wskoczyłam o kulach na schody ruchome (bardzo mądre to było, wiem), dojechałam na Młociny, tam już ogarnęłam windę i dotelepałam się do Polskiego Busa. Tam, zrezygnowana i spragniona (wody, dajcie mi wody – perspektywa 5 godzin podróży bez wody mnie przerażała), podniosłam głowę wypatrując nadjeżdżającego autokaru i… i zobaczyłam Tomka. Narzeczonego mojej przyjaciółki. Przez moment myślałam, że mam omamy, ale nie. T. przyjechał do stolicy raptem na kilka godzin na turniej sportowy i w ostatniej chwili postanowił jechać Polskim Busem, a nie, jak planował wcześniej pociągiem, w dodatku do Gdańska, a nie do Poznania, gdzie mieszka obecnie. To się nazywa mieć szczęście ;). Dzięki temu zdobyłam wodę, ale przede wszystkim wspaniałe towarzystwo. Do domu dotarłam przed 22.oo i padłam jak mucha.

Wtorek. 6.oo rano. Pobudkaaa (pobieranie krwi). Wieczorem ortopeda. Top of the top, best of the best. Z nazwiskiem wstrzymam się do zakończenia leczenia, ale już mogę stwierdzić, że mam do niego ogromne zaufanie i jeśli trzeba będzie mnie kroić, to nikomu innemu nie dam grzebać sobie w nodze. Ciekawa sprawa, bo czternaście lat temu, kiedy jeden z moich braci był dokładnie w moim wieku i miał poważną kontuzję kolana (więzadła, łąkotki, cuda wianki), ten sam lekarz go ratował. A do tego pod koniec pierwszej wizyty, pan doktor wypalił do mojego taty: “Czy pan kiedyś nie był u mnie na konsultacji?” – owszem, był, 15 lat temu :). Dostałam namiary na trzech radiologów i wisząc na telefonie w środę, cudem udało mi się umówić na USG na czwartek rano.

A na USG… Siedzę ja sobie spokojnie i daję jeździć głowicą po nodze, spoglądając to na lekarza, to na ekran maszyny. Czuję, że w pewnym momencie badanie koncentruje się dokładnie na bolącym miejscu. Z zamyślenia wyrywa mnie głos lekarza:
– Chyba mamy tu złamanie
– Słucham?! Ale że… jakie złamanie? Kości? (no a czego?:D)
– No tak, złamanie zmęczeniowe (lekki uśmiech na twarzy lekarza)
– To mnie pan zaskoczył…
Zadzwonił do mojego ortopedy, poinformował co i jak. Wyszłam na korytarz poczekać na opis, wtem lekarz wychyla głowę z gabientu i pyta, czy nie mogłabym na chwilę wrócić. Co było robić, pokuśtykałam z powrotem. “Czy zgodzi się pani, żebym wykonał badanie jeszcze raz, bo zapomniałem zaznaczyć na zdjęciach wskazówki dla studentów? To będzie materiał na zajęcia, zgadza się pani?” – co było robić, usadowiłam się ponownie na łóżku i poddałam badaniu ;). Tym razem cały czas śledziłam ekran maszyny i dokładnie zobaczyłam co, gdzie i jak się połamało.

Przy okazji załamałam się polską służbą zdrowia. Całe moje leczenie przebiega prywatnie, bo inaczej się w tym kraju nie da być potraktowanym jak człowiek, ale USG było wykonywane w szpitalu. Wchodzimy z tatą, rozglądamy się, ale windy nie widzimy. Tata podchodzi do recepcji, gdzie dosłownie rozwalona na krześle recepcjonistka patrzy znudzonym wzrokiem. Na pytanie, gdzie znajduje się radiologia i gdzie znajdziemy windę, kobieta wyburczała coś pod nosem i pomachała ręką w taki sposób, że mogło to oznaczać wszystko i nic. Na ponowne pytanie zrobiła obrażoną minę i ponownie wykonała ten sam gest. Bez komentarza. Pomogła nam, niewiele grzeczniejsza, szatniarka. Po badaniu kierujemy się w stronę drzwi oddziałowych, tata chwyta za klamkę i… zostaje z klamką w dłoni. Dziura pozostała po klamce była wypchana papierem toaletowym, sama zaś klamka, zanim wylądowała w dłoni taty, przyklejona była do drzwi plastrami. Brak słów.

Wieczorem znów do ortopedy, czekając na wejście do gabinetu zdążyłam przeczytać 220 stron książki, by po 22.oo usłyszeć potwierdzenie wyników USG i dowiedzieć się o możliwych działaniach. Wśród nich jest interwencja z gwoździem w kości, ale zanim taka decyzja zapadnie – konieczny jest rezonans magnetyczny. Oby wystarczył, bo jak nie, to tomografia i inne cuda. Doktor powiedział, żeby następnego dnia rano na wariata jechać na rezonans i próbować się wcisnąć, bo inaczej może być ciężko. Pojechaliśmy do Nadmorskiego Centrum Medycznego, udało się zapisać na południe, bo ktoś zrezygnował z badania. 450 zł za rezonans stawu skokowego/podudzia, aż jęknęłam, jak usłyszałam cenę. Gdyby chcieć zrobić rezonans państwowo – dziewięć miesięcy czekania na stary sprzęt w szpitalu na Zaspie (nowym robią tylko dzieciom). Oczywiście wypełniając ankietę przed badaniem (“czy ma pani klaustrofobię?”, “czy ma pani lęki?” – no czego oni się spodziewają, że prawdę napiszę? ;)) na końcu trzeba podpisać oświadczenie, że zostaliśmy poinformowani o możliwości bezpłatnego badania, jednak świadomie decydujemy się wykonać je odpłatnie. No świadomie, świadomie. Co innego można zrobić?

Przyjechaliśmy ponownie w południe, po obsesyjnym, kilkukrotnym sprawdzeniu, czy nie mam na sobie nic metalowego, wskoczyłam na łóżko rezonansu i dałam sobie unieruchomić nogę. Dostałam na uszy słuchawki z grającym Chilli Zet (co miało sens przez pierwszych kilka minut, bo potem i tak nic nie słyszałam przez to brzęczenie), do ręki pompkę alarmową (“ale tę pompkę to nacisnąć tylko w razie czegoś poważnego?”, “no wie pani, ja to uważam, że ta pompka to tylko na wypadek wojny albo tornada”) i starałam się nie świrować widząc ten trubo-kombajn przede mną (“spokojnie, to dalej nie pojedzie”) a gdy spojrzałam w górę – rozświetlony sufit. Panie wyszły i zostałam sama… na prawie godzinę (“opis będzie później, bo nie ma teraz lekarki, więc zrobiłyśmy tak maksymalnie dokładnie wszystko, żeby ortopeda nie miał wątpliwości”). Po 20 minutach już nie czułam nogi i miałam tylko nadzieję, że nieświadomie nią nie ruszam. “Nie ruszaj nogą, nie ruszaj nogą, nie ruszaj…” – powtarzałam sobie w myślach bez przerwy. Przez tę godzinę poznałam wszystkie możliwe rodzaje buczenia i brzęczenia, no ale skoro to konieczne, to w porządku. A jak mi dźwięczała cisza w uszach po zakończonym badaniu… Nie wyobrażam sobie mieć rezonansu głowy. No przecież zwariować można.

Płytkę rezonansową podrzuciłam do szpitala mojemu ortopedzie i jeszcze dzisiaj powinnam wiedzieć, co robimy dalej. Jestem w dobrych rękach i to mnie uspokaja, ale no co za przypadek. Poczytałam sporo o tym złamaniu i porozmawiałam z orto i wszystko składa się teraz w całość, no ale jak zwykle – mądry człowiek po szkodzie. Widzę ileś błędów, które popełniłam, ale pojedynczo nie doprowadziłyby do takiej sytuacji. Decydujący był prawdopodobnie szok, który zafundowałam swoim nogom. Całą zimę i wiosnę przebiegałam po miękkim podłożu, po czym nagle wyskoczyłam na 20 kilometrów asfaltu. Po ok. 12 km nie było jeszcze bólu, ale zmęczenie, które wzięłam za “zwykłe” zmęczenie i po prostu tuptałam dalej. Teraz wydaje mi się, że to już był moment, kiedy mięśnie zaczęły nie nadążać z amortyzacją i ochroną i zaczęło się “dostawać” kościom. No nic – trzeba działać w sytuacji, jaka jest.

Ciąg dalszy nastąpi ;). Będzie nie tylko o kontuzji, ale o czymś pysznym i łatwym w przygotowaniu – siłą rzeczy nie jestem w stanie stać w kuchni zbyt długo, oraz o moich nowych butach biegowych – tak wiem, każdy normalny człowiek nie mogąc biegać, kupuje biegowe buty, i o biegowej wygranej w konkursie – dostałam piękną bluzę techniczną i spodnie Pumy. A, no i jeszcze wyniki badań krwi – udowodnię, że naprawdę niewiele wysiłku trzeba, żeby nie jedząc mięsa mieć idealne wyniki.

20km de Bruxelles

Prędko tego biegu nie zapomnę. Ci, którzy śledzą moje biegowe poczynania na fejsbuku, wiedzą, że trochę mnie ta wyprawa sponiewierała. Ale – od początku.

Czwartkowy wieczór, wracam przed 20.00 z uczelni, pakuję się, pięć razy sprawdzam, czy mam wszystkie dokumenty i kwadrans przed 22.00 jestem gotowa do wyjścia. Pociąg mam o 22.27, na stację idzie się pół godziny, więc mam mały zapas. Rzucam okiem na śmieci w moim pokoju i przez sekundę zastanawiam się, czy je wynieść, czy zostawić przy drzwiach. Stwierdzam, że wyniosę… worek ze śmieciami w lewą rękę, w prawą telefon, klucze, słuchawki od ajpoda i ajpod, ledwie wyjęty z laptopa. Po chwili jestem przy śmietniku-kontenerze, podnoszę ciężką pokrywę, wrzucam śmieci. Robię kilka kroków i chwytam za słuchawki od ajpoda, chcąc przypiąć mojego shuffle do bluzy. Ajpoda jednak nie ma, w ręku same słuchawki… zamarłam. Rozejrzałam się wokół, mojego złotego cacka nie ma. Popędziłam do domu, na łóżku ajpoda nie było, wróciłam na ulicę i podeszłam do kontenera, jednak sama dałam radę tylko na chwilę otworzyć klapę. Ulicą szły dwie panie, ewidentnie schorowane i słabowite, ale nie miałam wyjścia. Łamanym włoskim wyjaśniłam szybko, co się stało i poprosiłam o pomoc. Piękna scena, zasługująca na nagranie – rzuciłam plecak, jedna pani podniosła i trzymała klapę kontenera, druga pani blokowała tenże przed ucieczką w dół ulicy, ja wspięłam się i zanurkowałam w śmietniku. Ajpoda jednak nie było widać, czas uciekał, więc podziękowałam paniom i ze smętną miną ruszyłam w kierunku stacji kolejowej. Przez te pół godziny od utraty ajpoda weszłam na poziom rozważań egzystencjalnych, po drodze uznałam, że może stało się to po coś i że może za dużo muzyką zagłuszam i czas wrócić do mindful meditation, którego uczyłam się rok temu. Powtarzałam też sobie, że są gorsze problemy w życiu… o czym miałam się boleśnie przekonać dwa dni później. Najpierw jednak małe zamieszanie noclegowe w Bolonii, okazało się, że znajomi znajomych (z takimi układami to jednak trzeba uważać) wyjechali i nocuję w jakiejś etnicznie podejrzanej dzielnicy, a nie, jak było ustalone, pięć minut pieszo od dworca, skąd rano miałam jechać na lotnisko. Nieprzespana noc na zapadającej się kanapie, pobudka o 5.30, szalona jazda na dworzec. Autobus na lotnisko, drzemka podczas lotu i voila, lądujemy w Brukseli. Lekki szok termiczny po słonecznej Italii, ale 8 stopni to jeszcze nie dramat. O 13.00 dotarłam do mieszkania i wreszcie odetchnęłam. W piątkowy wieczór zaczęliśmy ładowanie węglowodanów wielką kolacją w tajskiej restauracji, po której myślałam, że się nie podniosę. W Brukseli akurat odbywał się Brussels Jazz Marathon, więc trochę kultury i rozrywki też było. I obowiązkowe belgijskie piwo ;).

Sobotę spędziliśmy w Maastricht, gdzie spotkaliśmy się ze znajomymi. Cały dzień chodzenia po mieście z przerwami na kawę, lunch (oczywiście makaron) i lody. Wieczorem w domu kolacja – miał być makaron, ale spotkało się to z protestem części kibicującej i gotującej, więc ze smakiem wciągneliśmy młode ziemniaczki i szparagi z sosem holenderskim. Nocowała u nas też znajoma mojej bratowej, Veronica, która w 20 km de Bruxelles biegła już trzeci raz, śmiga regularnie maratony (biegła nowojorski i to za pierwszą próbą zgłoszenia!) i pracuje w charity, dla której zbiera pieniądze biegając właśnie. Posiedzieliśmy, pojedliśmy, po 23.00 wszyscy już zasypialiśmy.

Niedziela rano – wciągamy na siebie przygotowane już biegowe ciuchy oraz dodatkowe bluzy. Żołądek ściśnięty, ale próbując nie doprowadzić się do mdłości, wciągam półtorej bułki z dżemorem i dwa pieguski, popijam herbatą. O 9.00 wychodzimy i jedziemy na start, stwierdzając, że chyba tylko my jedziemy tam autem, bo mijamy mnóstwo pieszych i rowerowych biegaczy zmierzających do parku Cinquantenaire. Atmosfera przedstartowa jest gorąca, trwa rozgrzewka, wszędzie biegacze – w końcu 37 000 zapisanych uczestników to już coś. Stoiska sponsorów, maskotki, organizatorzy. Patrzymy w niebo i modlimy się o brak deszczu – nasze modły zostały wysłuchane. Do kibicowania niekoniecznie, ale do biegania pogoda była idealna, 9-10 stopni. Gdy ruszyliśmy w stronę startu i aby ustawić się we właściwym, trzecim, boksie startowym, poczułam nagły przypływ adrenaliny startowej. Tej ilości biegaczy nie dało się ogarnąć! Ostatnie przedstartowe zdjęcia i poszliśmy zająć nasze miejsca. Punktualnie o 10.00 wystartował pierwszy boks z Kenijczykami na czele – bratowa, która starała przy samej linii startu mówiła, że połowa ludzi wyrzuciła markowe bluzy sportowe, które po chwili do worków na śmieci zbierali sprzątacze… co za strata, a ja tam w worku na śmieci stałam ;). Później widziałam ubrania pozostawione na drzewach, na barierkach po drodze, na ulicy… Starty kolejnych boksów odzielone były sześciominutowymi przerwami. Gdy drugi boks czekał na swój start, grano Odę do Radości. Powiedziałam wtedy do Tomka, że w Poznaniu chyba grają na starcie Chariots of Fire i że to taki idealny utwór na start… jakby na życzenie, po chwili właśnie Chariots of Fire zagrano kiedy to my ruszaliśmy! Chwilę wcześniej miała miejsce sytuacja, która powinna zapalić mi czerwoną lampkę w głowie, ale widzę to dopiero z kontuzjowanej, pobiegowej perspektywy. Rozgrzewamy się w miejscu, skaczemy, kręcimy kolanami.

Tomek: Coś mnie tu boli. I bark mnie boli.
Ja: Tomasz, somatyzujesz, to stres startowy. Mnie tak jakby ciut tu w prawej łydce boli, ale w sumie to nie jest ból, tylko takie lekkie napięcie, spoko.

I faktycznie – to był tak minimalny ból, że nawet bólem głupio go nazwać i nikt by nie zwrócił na to uwagi. No, chyba że wiedząc, co nastąpi 17 kilometrów później.

Start! Wysypaliśmy się z parku, odpaliliśmy Garminy i daliśmy się ponieść. Kontrolowanie, choć widząc morze biegaczy przed sobą i czując drugie za sobą, ciężko było nie pędzić, szczególnie, zaczęliśmy płasko i zbiegiem. Na szczęście po kilometrze był pierwszy z wielu podbiegów. Pierwszy kilometr biegliśmy razem po ok. 6/km, po czym rzuciłam do Tomka, żeby biegł swoje, bo ja do 15 kilometra nie będę szaleć, a na pewnie nie przez pierwsze dziesięć. Na drugim kilometrze była kostka brukowa koło pałacu, po chwili zbieg, na końcu którego, na trzecim kilometrze, pierwsze picie i kolejny podbieg. Kibiców było na początku trasy sporo i fajnie zagrzewali do biegu. Biegłam lekko, oszczędzając siły, a tempo miałam lepsze niż na treningach. Siła tłumu… wybiegliśmy na jedną z głównych trzypasmówek w centrum i zaczęły się tunele… Pierwszy tunel – ok, długi zbieg, w tunelu długa prosta, i niestety okrutnie długi podbieg-wybieg. Na prostej dochodziłam do siebie po tym podbiegu, po chwili pojawił się drugi tunel, na szczęście krótszy, i za chwilę kolejny… no co za sadysta układał trasę. Potem długo prosto, wodopój przed parkiem-lasem, po około 40 minutach biegu poczułam się komfortowo i spokojnie, biegło się rewelacyjnie. Trzeci wodopój z izotonikiem na dziewiątym kilometrze, powoli sączyłam isostar do bramy na dziesiątym kilometrze, który według oficjalnych czasów przekroczyłam w 1:01:40, według mojego Garmina kilkadziesiąt sekund szybciej. W ogóle nie byłam zmęczona i nie cisnęłam, a zrobiłam życiówkę, ciekawe :D. To na pewno przez ‘Sex on Fire’ Kings’ów w tle, jeden z moich ulubionych biegowych kawałków. Lekki kryzys na 11 kilometrze, ale powtarzałam sobie, że już bliżej niż dalej… do tego bębniarze i kibice i kamery – bardzo pomagali, szczególnie na podbiegach. 12-13 kilometr to ogromny zbieg, wszyscy przyspieszali maksymalnie, ja starałam się nie wariować, ale też dałam nogom się ponieść i postanowiłam na 16 kilometrze zobaczyć, jak będę się czuła i ewentualnie przyspieszyć lub zaczekać z finiszowaniem do 18 kilometra. wszystko było pięknie do 17 kilometra, wiedziałam, że już niewiele zostało, do tego podnosił mnie na duchu widok osób niepełnosprawnych biorących udział w biegu – osoby na wózkach, niewidomi… niesamowicie dawało to powera. Co więc się stało? Ano, stał się siedemnasty kilometr i największy podbieg na całej trasie. Podbieg morderca. Podbieg, przed którym ustawiony był ostatni wodopój. Stwierdziłam, że biegnąc pod taką górę i pijąc ryzykuję zakrztuszenie i pierwszy raz przeszłam do marszu, żeby spokojnie się napić. Gdy ponownie ruszyłam do biegu, poczułam napięcie w prawej łydce, ale uznałam, że to ze zmęczenia i truchtałam sobie pod tę górę. Męczyłam się jednak strasznie, więc znów przeszłam do marszu. I tak na zmianę aż wdrapałam się na górę, gdzie zaczęłam normalnie biec. Na garminie 18 kilometrów, meta tak blisko, a mnie coraz bardziej boli noga… Pomyślałam, że to skurcz i go zaraz rozbiegam. Tja. Na 18,5 kilometrze ból był już konkretny i zaczęłam wlec nogę za sobą. 19 kilometr, do mety już z górki, wszyscy przyspieszają i ile fabryka dała gnają do mety… a ja zwijam się z bólu i z grymasem kuśtykam. Widząc bramę-metę na horyzoncie nie mogłam przerwać biegu w tym momencie, no nie mogłam. Rozumiecie przecież. Co kilka sekund błagalnie patrzyłam na garmina, który w ślimaczym tempie pokazywał kolejne pokonywane metry. Ostatnie rondo przed metą, tłumy kibiców, ja za łzami w oczach, zmusiłam się, żeby przekroczyć linię mety truchtem, po czym dopadłam najbliższej barierki zatrzymałam. Spróbowałam postawić prawą stopę – niemożliwy ból. Od razu podeszli do mnie sanitariusze i wpakowali na nosze. Przywiązali pasami i na trzy-cztery podnieśli, no nie powiem, czułam się jak bohaterka serialu medycznego. W namiocie usłyszałam, że to prawdopodobnie skurcz i z pewnością za mało piłam na trasie. Spojrzałam z powątpiewaniem na sanitariuszy i oznajmiłam, że wypiłam cztery pełne butelki wody i butelkę izotoniku, więc raczej się nie odwodniłam, ale wlali we mnie kolejną butelkę wody i jeszcze jedną rozpuszczonego magnezu. Potulnie wypiłam. Zaczęło się macanie nogi, wielkie dziwowanie, brwi unoszenie i maści wcieranie. Potem próbowano mnie zmusić do próby stanięcia na prawej nodze, ale zaparłam się i uparłam, że nie,bo umrę z bólu, który czułam przy minimalnym dotknięciu podłoża. Posadzono mnie więc na wózku i zaczęto rozciągać rzekomy skurcz, co już zaczęło mi się wydawać podejrzane. Czas mijał, ja zaczęłam się denerwować, bo po biegu miałam spotkać się z bratem, bratową i znajomymi w konkretnym miejscu, kilkanaście metrów od namiotu emergency. Jak się dowiedziałam, nikt z sanitariuszy nie mógł wyjść ze mną z namiotu, z powodu dziwacznych przepisów. W końcu przewieziono mnie do namiotu fizjoterapeutów, gdzie młody bóg ułożył mnie na leżance i zajął się moją łydką. Takimi dłońmi to proszę bardzo, mógłby mi cały dzień nogi masować. No naprawdę, piękne dłonie miał. Wracając na ziemię – powiedział, że to dziwaczny uraz, prawdopodobnie naciągnięte mocno ścięgno, ale w nietypowym miejscu – w dolnej części łydki, z przodu nad kostką, czyli nie frontalnie, a lekko na lewo. Po prawie 30 minutach macania mojej nogi powiedział “I will try to fix your leg now” i przystąpił do tejpowania. Mój pierwszy w życiu taping! Chwilami było dziwnie, bo zamiast na udzie, opierał sobie moją stopę na kroczu, i obklejał mi nogę, ale byłam tak zmasakrowana i zaskoczona jednocześnie, że w żadnym znanym mi języku tego nie skomentowałam. W końcu wyszłam z namiotu, posadzono mnie na wózek i powieziono na wskazane miejsce spotkania z rodziną. A w punkcie zbiórki nikogo znajomego… lekko spanikowałam, ale poprosiłam sanitariusza, żeby podjechał ze mną jeszcze kawałek. W oddali zobaczyłam mojego brata – co za ulga. Od umówionego spotkania minęło prawie półtorej godziny, więc miałam szczęście, bo chcieli już jechać chyba po raz trzeci do domu, sprawdzić, czy jakoś sama nie wróciłam. W tym momencie uświadomiłam sobie, że nie mam medalu – co to była za rozpacz… taki ból, taki wysiłek i walka na trzech ostatnich kilometrach, i nie mam złotego krążka! Na szczęście moja kochana bratowa miała certyfikat ukończenia biegu przeze mnie i po kilku minutach wróciła z moim medalem.

W domu jakoś weszłam (gorzej było z wyjściem) do wanny pełnej piany i pobiegową imprezę spędziłam na sofie wykorzystując wszystkich do podawania mi jedzenia i działających przeciwbólowo trunków. Wieczorem pojechaliśmy na pogotowie, gdzie znów dostałam wózek inwalidzki, a przesympatyczny lekarz potwierdził, że raczej ścięgna nie zerwałam, ale na dwa dni wsadzą mi nogę w gips a potem do kontroli. Na tym etapie też były przeboje, bo sala, w której robią gips, została zalana. Na szczęście szybko się z problemem uporano i wylądowałam na kolejnym łóżku i założono mi pierwszy w życiu gips. Oby ostatni. Dostałam też kule i zaczęła się zabawa. Do południa dziś męczyłam się z cięższa niż zwykle nogą, co szczególnie uciążliwe było przy poruszaniu się po mieszkaniu pełnym progów – kuchnia i łazienka są schodek wyżej, niż reszta mieszkania… Teraz gipsu już nie mam, pan doktor obtejpował mi nogę, ale tylko troszkę i kazał uważać ale też pracować stopą i próbować coś ruszać. Robię to bardzo delikatnie, bo jednak wydaje mi się, że powinnam stopę maksymalnie oszczędzać. Tak czy siak – w piątek o świcie lecę do Bolonii, skąd muszę dostać się do swojego miasteczka. W wersji najgorszej: busik z lotniska na dworzec, pociąg, autobus/taksówka. Jednak przed chwilą okazało się, że znajomy ma wynajęte auto i zaoferował się przyjechać po mnie do Bolonii… więc kciuki, żeby to wypaliło.

Koniecznie muszę pochwalić się też bratem, który dopiero zaczął przygodę z bieganiem i w ramach przygotowań biegał średnio raz w tygodniu. To oczywiście nie była jego jedyna aktywność, bo brat jest fit i sporty i gra w lidze siatkówki belgijskiej i weekendów nie spędza przed telewizorem, ale jednak bieganie to dla niego coś nowego. Pobiegł w 1:48:38 i stwierdził, że nawet się nie zmęczył i miał jeszcze dużo sił. Nawet napomknął, że może kiedyś coś maraton, co jeszcze dwa miesiące temu zupełnie wykluczał, więc cieszę się, że grono biegaczy się powiększyło.

A, mój czas: do 17 kilometra zapowiadało się na 2 godziny, skończyło się na wymęczonym 2:13. Zrzut na Endo i garminconnect po powrocie do Włoch. Marzyło mi się zmieścić się poniżej 2:15 ze zdrową nogą, więc z wyniku jestem bardzo zadowolona i widzę, na co mnie stać. Co zresztą udowodnię, jak dojdę do siebie. Ja i moja noga :).

Uwag techniczno-organizacyjnych nie mam – bieg był zorganizowany naprawdę świetnie. Jedyne, co mnie denerwowało, ale to nie wina organizatorów, tylko uczestników, to zachowanie niektórych biegaczy. Mnóstwo osób chamsko się przepychało, potrącało łokciami pędząc jak wariaci, a wystarczyło zapisać się do odpowiedniej strefy startowej. No bo jeśli ktoś startujący z grupą na 2:30 mija mniez prędkością światła, gdy ja biegnę na 2:00, to chyba coś jest nie tak. Do tego oczywiście pchanie się do pierwszych stanowisk z piciem oraz pozostawanie z brzegu, mimo otrzymanej już wody i blokowanie dostępu innym. Raz puściły mi nerwy i za jednym takim przepychaczem, który zdzielił mnie z łokcia, krzyknęłam głośno “what the fuck?!”. Od razu zrobiło się wokół mnie więcej miejsca :D.

To chyba najdłuższy wpis w historii tego blogu. Jednocześnie to moja największa biegowa “przygoda”. Było sporo stresu, pokomplikowało mi to sesję i zaliczenia na uczelni, ale póki co wygląda na to, że uczelnia wykazuje się zrozumieniem, no i poza tym – kto ma sobie poradzić, jak nie ja? Do biegania oczywiście zamierzam wrócić, atmosfera biegu była niesamowita, no i samo bieganie jest najlepsze na świecie. Chyba najbardziej potrzebuję teraz cierpliwości, motywacji i odrobiny wsparcia, bo w ostatnich dniach kilka razy miałam kryzys. Mimo wszystko, always look on the bright side of life :).

IMG_3414

IMG_3416

IMG_3421

IMG_3426

IMG_3428

IMG_3441

IMG_3442

IMG_3456

IMG_3458

IMG_3462

IMG_3471

IMG_3482

IMG_3510

Jak długo można zbierać się do opublikowania wpisu? … DŁUGO.

Ostatnie tygodnie to dziwaczny plan zajęć na uczelni, z dziurami, w które próbowałam wstawić treningi. Przychodził wieczór i, o ile nie odlatywałam w świat amerykańskiej polityki zagranicznej lub przemówień Breżniewa i Gorbaczowa, i już, już miałam się uzewnętrzniać biegowo, to albo znajomi wyciągali mnie na koncert, albo ktoś dopadał mnie na skypie (nie żebym się specjalnie broniła, bez skype’a nie potrafiłabym już chyba funkcjonować), albo w inny sposób ratowałam świat. Przyszedł jednak ten moment, że stwierdziłam, że tak dłużej być nie może. Raportuję zatem…

Za tydzień lecę do Brukseli. Samolot mam o takiej porze, że chyba będę musiała już w czwartkowy wieczór wybrać się do Bolonii, ale czego się nie robi dla… no właśnie, dla? Dla 20 km de Bruxelles :). Trochę się denerwuję, bo to mój pierwszy tego typu bieg – do tej pory w biegu ulicznym biegłam raz (!) i było to 5 km podczas Jarmarku Dominikańskiego w Gdańsku. W biegu brało udział kilkaset osób. W Brukseli będzie… 37 tysięcy. Nie, nie zjadłam przecinka. Trochę tego nie ogarniam, prawdę mówiąc. Na szczęście pakiety startowe już odebrane – mój brat napisał do mnie kilka dni temu, że wyskoczył do biura zawodów podczas przerwy na lunch i zgarnął nasze paczki :). Trasa biegu jest taka:

Screen shot 2013-05-17 at 00.06.21

W Brukseli byłam wiele razy, ale niewiele mi ten rysunek mówi, więc w piątek lub sobotę przejedziemy się autem i wybadamy trasę. Póki co zostałam postraszona, że “podobno pierwsze siedem (siedem!!) kilometrów to lekki podbieg, no i na końcu (jak już będę i tak umierać) na dwudziestym kilometrze też jest podbieg”. Ratunku. Poza tym biegnę bez żadnych szmyry-wyry żeli czy innych dopalaczy, zwyczajnie nie miałam jak tego typu suplementów przygotować i przetestować. Chcę się dobrze bawić (przypomnę sobie te słowa po piętnastu kilometrach), sprawdzić w czymś nowym (co ja mówię…) i spędzić rodzinny weekend. W zeszłym tygodniu zrobiłam szesnaście kilometrów w upale, duchocie i szalonej burzy, więc cztery kilometry więcej, przy adrenalinowym szoku, chyba dam radę? No powiedzcie, że dam. Pocieszam się wizją pobiegowego barbecue i leżenia w przydomowym basenie z jakimś fajnym belgijskim piwem. Będzie dooobrze. Martwię się tylko trochę o moje buty, bo cały czas biegam w moich pierwszych Nike’ach (Lunary 3) i jakkolwiek je kocham, to tak jakby powoli coś zaczyna się z nimi dziać. Marzą mi się nowe buty biegowe na lato, ale póki co jestem spłukana dokumentnie i nieśmiało czekam na mój drobny zwrot podatku, żeby móc coś może upolować. Mam tylko nadzieję, że moje Lunary nie spłatają mi figla w Brukseli i ładnie poniosą do mety :).

Poza tym, ćwiczeniowo: odkrywam (to moje chyba trzecie, tym razem udane, podejście) Zuzkę Light. Napiszę więcej niedługo, bo kilka słów się programom Zuzki należy :). Bardzo na plus. Do tego duma mnie rozpiera, bo chyba wracam na właściwą drogę, co pokazuje Endomondo:

Screen shot 2013-05-17 at 00.05.28

Połowa maja, a objętość treningowa jak w całym kwietniu. Bardzo mnie to cieszy i czuję się też świetnie fizycznie. I nogi jakoś zaczynają nawet wyglądać…

Kończąc – polecam dwa wspaniałe śniadania. Ostatnio kiedy w pośpiechu zbieram się na poranne zajęcia, szybko przygotowuję sycący koktajl (miksowany trzepaczką do białek ;)): dwa średnie banany (przecież potrzebuję dużo energii), mleko (w idealnym świecie, gdzie za zakupy płacą rodzice – mleko sojowe… to za kilka tygodni), łyżka lub dwie płatków owsianych i/lub otrębów, łyżka miodu (zdarzyło mi się zamiast miodu, w wyjątkowo upalny poranek, wrzucić łyżkę lodów… ciii). Śniadanie drugie “ściągnęłam” od Emmy z blogu Inspiracje na Śniadanie i po prostu odleciałam. Wszystko przygotowałam “na oko”, bo przepis widziałam poprzedniego dnia i nie miałam jak zweryfikować ilości składników, ale udało się. W mojej wersji: płatki, jajka, curry, suszone pomidory, oliwki. P r z e p y s z n e.

Brukselo, przybywam. Albo: przybędę, zdobędę….

Od kilku dni chodzę z taaaakim uśmiechem na twarzy. W sumie to ja zazwyczaj jawię się światu uśmiechnięta, a nie w stanie głębokiej depresji tudzież zwykłego przygnębienia, ale nie codziennie (tylko co drugi dzień ;)) nie jestem w stanie powstrzymać uśmiechu nawet nie od ucha do ucha, tylko oplatającego całą głowę. Podekscytowanie objawia się także stosowaniem dziwacznych hiperboli…

No dobrze, ale co takiego się stało? Otóż! Jest późny poranek, za piętnaście minut zaczynam zajęcia, a zamiast w drodze na uczelnię, nurkuję pod śpiworem, szukając kluczy (1. tak, śpię ostatnio w śpiworze, to jeden z objawów tęsknoty górskiej; 2. tak, jeśli nie mogę znaleźć kluczy/skarpetek/pomadki, to najpewniej są gdzieś w śpiworze). Kątem oka spoglądam na ekran laptopa… a tu brat mój (jeden z wielu, tzn. dwóch) zaczepia mnie na gmailowym czacie. Ale, jak zaczepia…

“Elo sister, chcesz wpasc w maju na bieg 20km brussels? Mogę Ci kupić bilety na samolot, a jak się uda, to zapiszę Cię do teamu Europa” !!!

Po pierwsze, oczywiście bardzo kocham mojego brata :). Po drugie… yabadabadoo! Cieszę się ogromnie, bo

a) witaj przygodo!
b) lubię do Brukseli wpadać (lecę w piątek, bieg jest w niedzielę, wracam w poniedziałek), bo to fajne miasto jest… na chwilę.
c) będzie medaaaal! (jeśli dobiegnę ;))
d) “family time, quality time” – od ładnych kilku lat uczę się coraz bardziej doceniać takie spotkania, bo mieszkając w różnych częściach Europy (dobrze, że Europy) widujemy się zawsze za rzadko i zbyt krótko…
e) mój brat, który do tej pory na moje entuzjastyczne wypowiedzi na temat biegania reagował mniej więcej tak: “eee… no fajnie… ale ja więcej niż 5km nie przebiegnę… przebiegłem parę miesięcy temu z marszu w 27 minut, myślałem, że padnę”, także zapisał się na ten bieg! (po czym kilka godzin później napisał do mnie: “Ewa, według planu treningowego na stronie biegu, powinienem zacząć biegać… już jutro!”)
f) udało się i… pobiegnę w teamie instytucji europejskich ;). Miło będzie zobaczyć garniakowych ważniaków na sportowo… zawsze to lepsza atmosfera dla networkingu 😉
g) tysiąc innych powodów!

Po wielu niespokojnych wieczorach… mam też plan. 14 tygodni, zaczynam 18 lutego, wtedy też kilka słów więcej o owym planie. Fajny jest. Hopsasa!

Poza tym… zapisałam się na jeszcze jedno biegowe wydarzenie. Palce niecierpliwie stukają w klawiaturę, ale nieeeee, nieeeee, nieeeee powieeeeeem. Jeszcze nie. Bo mnie do wariatkowa skierujecie.

Na koniec apel: wszyscy mocno trzymamy kciuki, żebym niedługo mogła oznajmić, że przyszłą biegową jesień i zimę będę relacjonować z dalekiej krainy. Albo będę umierać w upalnym Stambule, albo zamarzać w lodowatym Petersburgu. Innych opcji w ogóle nie biorę pod uwagę.

W następnym odcinku proszę się spodziewać wielu zachwytów i samouwielbienia w związku z moimi poczynaniami w kuchni. Będzie także o szalejącym Garminie i moich przemyśleniach interwałowych (no naprawdę biegnąc poniżej 4min/km umysł wchodzi na inne obroty ;)).