Między 45 kilometrami wykręconymi na rowerze, a kilkudziesięcioma stronami Pamuka i kilkoma łykami martini z lodem na słonecznym balkonie. Małe spa. Dość przypadkowe, bo gotowałam wodę na herbatę, wrzątek jednak zamiast do kubka, trafił do garnka. Czyli będzie ‘parówka’… Kiedy jestem chora, nazywam to inhalacją i po prostu mocniej oddycham. W celach kosmetycznych to parówka, choć ‘składniki’ te same.
Olejki – ja w szufladzie znalazłam grejpfrutowy, tymiankowy, geraniowy, eukaliptusowy i pichtowy. Na przeziębienie daję po kropli każdego, dzisiaj ograniczyłam się do symbolicznej ilości dwóch pierwszych.
Wrzątek do garnka…
… i olejki. Dałam po dwie krople, było aż za dużo.
Nachylamy się nad garnkiem, zamykamy oczy i zarzucamy sobie na głowę duży ręcznik, żeby nam cenna para nie uciekła. I siedzimy – dziesięć, piętnaście minut.
Po co to wszystko i jak to się ma do sportu? Ano, tak się ma, że wysiłek fizyczny, oprócz niezliczonych zalet, posiada też ciemną stronę. Pocenie = solna kąpiel na całym ciele (ze szczególnym naciskiem na wrażliwą skórę twarzy), zatkane pory (a jeszcze jak ktoś z pełnym makijażem ćwiczy… naprawdę szkoda mi skóry twarzy) i pewnie inne dramaty. Mojej cerze (suchej, wrażliwej i naczynkowej – bajka) codzienne spotkania z Cetaphilem i wodą termalną (to drugie jak nie zapomnę…) nie wystarczają i co jakiś czas patrząc w lustro mam ochotę je stłuc. Tu przesuszone (nie lustro, miejsce na mojej twarzy), tu czerwone, tu jakiś nieproszony gość. Rzadko, ale się zdarza. Korzystając więc z wolnej chwili (powinno być: “regularnie, co najmniej raz w tygodniu”…) robię takie “coś”, jak dzisiaj.
Jak już wysiedzimy te kilka-kilkanaście minut pod ręcznikiem, czas osuszyć delikatnie buzię i nałożyć maseczkę. Jaką? To już zależy od potrzeb… poniżej moje dwie ulubione, obie firmy Lush, którą uwielbiam, ale niestety (ktoś mnie poprawi?) nie ma sklepu Lush w Polsce. Co począć.
1. Cereal Killer (obecnie chyba Oatfix) – odżywcza maska do suchej skóry. Banany, illipe butter (olej z drzewa Madhuca longifolia, nie mam pojęcia, jaka jest polska nazwa), płatki owsiane, migdały, kaolin, wanilia. Bardzo przyjemna rzecz na twarzy, tylko wygląda nienajpiękniej… ale jaka maska wygląda pięknie? Więcej informacji o płatkowej maseczce tu.
2. Mask of Magnaminty – najlepsza maseczka na świecie. Przysięgam. Jak widać na zdjęciach poniżej, moja się skończyła, ale używałam jej regularnie w Londynie (gdzie sklepów Lush dostatek, w dodatku przynosząc pięć pustych opakowań, dostaje się dowolnie wybraną nową maseczkę/inny produkt – co za wspaniały system) i jeśli cokolwiek brzydkiego wyskoczyło mi na twarzy, to ta zielona maź ratowała mi życie. I w przeciwieństwie do większości agresywnych, oczyszczających paskudztw, nie podrażnia skóry. I pachnie miętą i chłodzi. Skład tu (klik).
No dobra, owsianka na twarz. Pachnie nieźle, wytrzymam (jakby nie patrzeć, to jakieś ciało obce obklejające mi twarz, to nie jest komfortowe). Oddychaj, Ewa, spokojnie, będzie pięknie.
Mam już trochę dość. Ile jeszcze? Pięć minut? Chcę. To. Zmyć. Natychmiast.
Chciałaś pobawić się w blogerkę urodową, to masz. Uśmiechaj się i rób słodkie miny do obiektywu. Spojrzenie pełne naiwnej nadziei i radości, kto nie lubi owsianki? Nawet z rozbabranym, rozpacianym jedzeniem na twarzy trzeba trzymać fason. I wyglądać glamour.
W porządku, można biec do łazienki i zmyć jedzenie z twarzy. Jeszcze wklepać coś nawilżającego w tę wrażliwą buźkę, i… spokój z takimi dziwactwami na jakiś czas ;).
P.S. Naprawdę (naprawdę!) nie mam nic do blogerek urodowych 😉