Przeprowadzka!

Następnego dnia po zgubieniu się w lesie… pobiegłam do lasu po raz drugi. Ta sama trasa, tym razem pokonywana świadomie, dlatego wyszło niecałe osiem kilometrów. Leśne tempo za pierwszym razem wyniosło 6:17/km, za drugim – 6:23/km. Chyba warto było takiego biegania spróbować, bo po powrocie do Gdańska miejskie bieganie też zyskało – zrobiłam 6,3 km w średnim tempie 5:52/km, co bardzo mnie cieszy, bo chciałabym już trzymać tempo poniżej 6:00/km na dystansach większych niż 5 km. Oprócz ostatniego kilometra, który spokojnie przetruchtałam, pierwsze pięć było w tempie wzrastającym. Chciałabym bardzo w najbliższym czasie wystartować w jakimś biegu na 10 km a na wiosnę marzy mi się półmaraton. Wygląda na to, że oba starty będą miały miejsce w Italii, bo tam na jakiś czas wybywam. Jeśli komuś wpadnie w oko jakiś bieg w okolicach Bolonii, ewentualnie Mediolanu lub w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od tych miast – proszę o podzielenie się informacją. A może jakaś baza biegów w słonecznej krainie? Sama ruszam na internetowe poszukiwania i już nie mogę się doczekać odkrywania nowego miejsca w biegu. Kurtka i kozaki mogą do mnie dotrzeć paczką za kilka tygodni, ale ciuszki biegowe wylądowały w walizce w pierwszej kolejności 🙂

Poza tym – biegowy głód. Trzy dni bez treningu – pakowanie, żegnanie, spraw załatwianie. W ramach odstresowania – morze i długi spacer w Sobieszewie (jeśli ktoś się wybiera na północ, to polecam z całego serca, pięknie, pusto, poza sezonem – nic, tylko biegać) z M. Podciągam to pod intensywną aktywność fizyczną, bo przebieranie względnie krótkimi nóżkami po plaży obok dwumetrowego faceta wymaga trochę wysiłku 😉 Ale jutro – niematotamto, włoskie bieganie po raz pierwszy!

A tu prawie koniec gruzińskich opowieści. Jak ja tęsknię za tym krajem.

Leśne przygody

Albo, żeby brzmiało poważniej – pierwsza przygoda z trailem. Mini trailem. Tyci-tyci trailem. Bo ani to góry, ani długa trasa… no, to drugie jest kwestią dyskusyjną. W każdym razie, wybrałam się na wieś/do lasu, aby odwiedzić Rodziców i pooddychać czystym powietrzem. Cztery godziny telepania się polskimi pociągami w rejony dzikie i nieznane (tak! są takie jeszcze w Polsce), albo znane nielicznym – w tym przypadku kilkunastu osobom, jedna cała przeczytana książka (jak mi tego brakowało!), milion obserwacji. W plecaku moje górskie minimum ciuchowe plus zestaw do biegania.

Wybrałam się dziś rano na leśny rekonesans biegowy. Założyłam tylko Garmina i pulsometr, z pasa biodrowego zrezygnowałam, bo przecież “za godzinę wrócę, po co mi woda, kluczy nie potrzebuję, telefonu na takich wyjazdach nie używam”. Plan był taki, żeby pobiec nad jezioro (2,5 km), wokół jeziora (pewnie ze 2 km) i z powrotem. Tutejsze lasy znam (mhm…), droga jest prosta… Po dzisiejszej przygodzie już nigdy nie powiem, że “znam las”. Lasu się nie zna. Las się zmienia, drzewa rosną (wbrew pozorom, bardzo szybko), tam, gdzie był młody zagajnik, jest już wysoko i gęsto i nie do poznania. Do tego sezon wycinkowy – ścięte drzewa nie są dobrym punktem orientacyjnym, bo bardzo szybko ich przybywa.

Biegło mi się wyjątkowo dobrze, tu pod górkę, tam z górki, tu jakaś kałuża, tam góra piachu, jakieś korzenie, kamienie i inne przeszkody. Wspaniałość! Z tego wszystkiego przegapiłam zbieg do jeziora (zorientowałam się, kiedy Garmin pokazał mi 3,5 km) i tak do 5 km dobiłam. Tempo identyczne (a nawet szybsze) niż w mieście. Chwila zawahania – i skręt w lewo. Na 6 km z haczykiem uznałam, że może czas wracać, bo do domu mam drugie tyle, a czas leci, obiad czeka, familia się może zacząć martwić (czy już mówiłam, że nie wzięłam telefonu? Nie wzięłam też GPS-a Taty, który pokazałby mi kierunek ‘dom’ i oszczędził późniejszych stresów…). Biegnę, biegnę… 7 km, 8 km, 9 km… gdzie do **** skręcałam? Nie panikuj Ewa, tylko nie panikuj, znasz ten las (a może jednak nie?). O, jedzie na rowerze grzybiarz. Pytam go o drogę. “Ooooj, to daleeeekoooo, gdzie panią nogi poniosły? No dobrze, to ja pojadę przodem, narysuję na drodze strzałkę, gdzie powinna pani odbić w prawo!”. Nie wyglądał na takiego, który by strzałkami z szyszek zaprowadził mnie do swojej chatki w lesie i dokonał niecnych czynów, ochoczo więc na tę opcję przystałam. Biegnę więc dalej, a strzałki ani widu… 10 km. O, grzybiarka. “Coooo?! Ja nie wiem dokładnie, ale musi się pani cofnąć, chyba się pani nieźle zgubiła…”. No żesz. Biegnę z powrotem. Trochę już idę. Dość mam biegu, idę już cały czas. I zupełnie nie wiem, gdzie jestem. W pewnym momencie uznałam, ze trzeba zaryzykować, zaufać intuicji i odbić w lewo. Dobrze zrobiłam, bo po 20 minutach mniej więcej wiedziałam, gdzie jestem. Daleko jak nie wiem co, ale przynajmniej się zlokalizowałam.

Moja przygoda trwała trzy i pół godziny, po powrocie zastałam Mamę planującą wysłanie ekspedycji poszukiwawczej, kilkanaście nieodebranych połączeń od Taty i milion pytań (w tym: “to ten twój GPS w zegarku do biegania ci nie pokazał drogi?”). Ale… pomijając to całe zgubienie się (no dobra, najadłam się strachu, błądząc wizualizowałam sobie, jak dzwonię do M. i mu o tym opowiadam, po czym mamrotałam do siebie “ty się lepiej módl, żebyś w ogóle mogła do niego zadzwonić i z miękkiego fotela opowiadać o takich przygodach”), podobało mi się, jak nie wiem co. Więcej chcę! Kałuże, błotko i leśne pagórasy to jest to. Jutro rano powtórka z rozrywki. Tym razem z nawigacją… 🙂

5k po miesiącu przerwy

Pierwsze bieganie po miesiącu przerwy. Trema prawia jak przed występem na szkolnej akademii. No bo… czy ja jeszcze potrafię biegać? Czy dam radę przebiec choć kilometr? Miesiąc, miesiąc przerwy! Ale z drugiej strony – nie był to miesiąc leniwy. Trzy tygodnie na Kaukazie poprawiły kondycję, zredukowały wagę o kilka kilogramów i dały piękną opaleniznę (dlatego, pomimo chłodu, wyskoczyłam biegać w szortach;)). Niestety, ostatni tydzień to było chorowanie i utrzymujący się gruźliczy kaszel, ale już nie mogłam wytrzymać bez porcji ruchu i postanowiłam choć spróbować się przebiec.

Wnioski są takie: kondycja świetna, sił mnóstwo, tylko szybkości nie ma. Przebiegłam na luzie pięć kilometrów, perswadując sobie, że więcej po takiej przerwie może zaszkodzić (tja…). Prawie się nie zmęczyłam, czas trochę lepszy niż wymęczony wynik na moim pierwszym biegu pięć tygodni temu. A przede wszystkim, ogromna frajda z biegania. Tak po prostu.

Zaraz wskakuję w biegowe róże i fiolety i biegnę na kolejne kilka kilometrów. To jednak uzależnia i nawet miesiąc przerwy nie pozwala zapomnieć o endorfinowym haju 😉

Tam-dam-di-ram…pa-ram-pam… czyli czego słucham, kiedy biegam

Nie będę się rozwodzić nad wyższością biegania z muzyką wobec biegania bez słuchawek. W przypadku biegania w mieście jest to dla mnie oczywiste. Jeśli chodzi o bieganie po lesie – w porządku, lepiej wsłuchać się w przyrodę. Stety-niestety (raczej niestety), rzadko dane mi jest biegać wśród nieskażonej zieleni, dlatego ipodowa kostka towarzyszy mi podczas większości treningów. Mam nawet na owej kostce wygrawerowane “keep calm and run on” – zamawiałam urządzenie on-line i za darmo można było zamówić wygrawerowanie dowolnego napisu 🙂

Większość piosenek na mojej playliście to utwory, z których śmieję się publicznie i wygłaszam wywody o ich muzycznej kiepskości. Co zrobić, skoro do takich najlepiej się biega:

Morandi – Colors

Pussycat Dolls – Don’t Cha

Rihanna – We found love, What’s my name, Man Down

Don Omar – Danza Kuduro

Imagination – Just an Illusion

The Black Eyed Peas – Just Can’t Get Enough

Garcia – Bamboleo

September – Cry For You

Shakira – Objection

Dirty Dancing OST – Be my baby

Michel Telo – Ai se eu te pego

+ mnóśtwo bachaty i salsy

Są oczywiście wyjątki, muzyka, której słucham także w pozabiegowych okolicznościach:

The xx – Intro

Two Door Cinema Club – Something Good Can Work

Foster the People – Pumped Up Kicks

Sara Tavares – Balance

Julia Marcell – Matrioszka

Beirut – Postcards from Italy

The Drums – Let’s go surfing

Eddie Vedder – Society

Edward Sharpe & The Magnetic Zeros – Home

Lana Del Rey – National Anthem

The Maccabees – Pelican

Quadron – Pressure

Jest mnóstwo utworów, które uważam za wyśmienite do biegania i za każdym razem, kiedy je słyszę, obiecuję sobie je ściągnąć. Ale jestem zwyczajnie zbyt leniwa i ciągle biegam z tym samym zestawem, ewentualnie przeskakując z playlisty “running” na “all songs” 🙂

P.S. Tu już pięć części relacji z Gruzji i Armenii: klik

Powróciwszy

Trzy tygodnie poza światem. Wrócona, szczęśliwa, melduję się na biegowo-blogowym podwórku. Jutro miał być Bieg Westerplatte (10km) ale 30-godzinna podróż, trzy samoloty z wariującą klimatyzacją, spanie na lotniskach, przenikające zimno w nocy w Gdańsku (gdzie armeńskie ponad 30 stopni o 23.oo?!), zmęczenie – i voila, zamiast nosa mam kran z katarem, zieję cebulą i trzęsę się w kilku bluzach i dresie. Nic to, dopóki jestem w stanie doczłapać do kuchni po herbatę, nie jest źle.

W związku z tym o bieganiu właściwym pewnie dopiero za kilka dni będzie, jednak może to i dobrze, bo wreszcie napiszę o urokach obciachowej playlisty biegowej, do czego zabieram się od… no, od dawna.

Jeśli kogoś relacja z Kaukazu i zdjęcia interesują, to zapraszam tu: klik.

A, jeszcze coś specjalnie dla Bo: