Nie jestem fanką podsumowań i oddzielania kolejnego roku grubą kreską z nadzieją na magiczne “nowe”, mające nadejść z hukiem fajerwerków, ale…
Rok temu przed kolacją sylwestrową stałam w oknie z widokiem na zaśnieżony koniec świata (miejscowość, której nie ma na większości map ;)) i uśmiechałam się do minionego roku. Sylwester 2011/2012 rozciągnięty był na kilka dni w domu przyjaciół w górach, z grupą najbliższych i najzabawniejszych ludzi na świecie, z codziennymi biegówkami na granicy polsko-czeskiej, z przednią zabawą przebieraną (motyw “cyrk”), z zaciskaniem kciuków, gdy Justyna biegła w Tour de Ski. W tym roku Sylwestra spędzam setki kilometrów dalej, sama, z książką, Trójką i grzanym winem. Pewnie, że wolałabym inaczej, ale przynajmniej mam chwilę, żeby napisać kilka słów biegowego podsumowania.
2012 to dobry rok. Od stycznia do końca marca nawet nie śniło mi się, że kiedykolwiek wezmę się za bieganie. Chodziłam za to regularnie na siłownię i basen, bo stopień zachmurzenia Londynu w tamtym czasie naprawdę nie zachęcał do aktywności na świeżym powietrzu. No, może do spacerów nad Tamizą, gdy czasem zaświeciło słońce. Wtedy też łypałam z zaciekawieniem i pewnym podziwem na londyńskich biegaczy, których jest nieskończona ilość. Właśnie – pogoda kiepska, zimno, nieprzyjemnie… a ci biegają. No, no… intrygujące. No i jeszcze tańczyłam w tym czasie salsę kilka razy w tygodniu, pierwsze miesiące 2012 to był istny “ciąg” salsowy ;-). Pod koniec marca przyjechałam do Gdańska na Wielkanoc i na jakimś śniadaniu ze znajomymi zwróciłam uwagę, że O. przyniosła sobie swoje śniadanie, owsiankę i inne zdrowe rzeczy. Okazało się, że niedługo biegnie swój pierwszy półmaraton, od trzech miesięcy wykonuje plan treningowy i trzyma dietę… Tak o tym bieganiu mówiła, że coś we mnie zakiełkowało. 26 marca ubrałam stare fitnessowe Reeboki i wyszłam przebiec się po osiedlu. Zmęczona, zziajana, ogólnie padnięta – wróciłam do domu z postanowieniem, że to dopiero początek. I tak sobie biegałam od pięciu do dziesięciu kilometrów po Gdańsku, ale jak to w mieście – to światła, to przejście, nigdy więc nie był to do końca bieg ciągły. Odległości wyznaczałam na google maps na run-logu, więc to wszystko takie “na oko”, a na oko to wiadomo, chłop w szpitalu umarł ;). Przed powrotem do Londynu kupiłam Lunarglide’y 3, w których biegam cały czas. To było dodatkową motywacją, bo buty kupiłam za swoje pieniądze, a to oczywiście zupełnie inna motywacja ;). Potem nagle kontuzja (za dużo, za szybko, za bardzo chciałam…), egzaminy, goście. Nie zniechęciło mnie to, ale byłam zwyczajnie zła. W połowie maja znów zaczęłam tuptać – dosłownie, bo 2-6 km, łącznie 38 km – śmieszne odległości, między egzaminami i końcem studiów. W czerwcu minimalnie, ale przebiłam 100 kilometrów – co za radość ;-). Lipiec to praktyki w Warszawie, nieziemskie upały i 105 kilometrów na liczniku. Na sam koniec miesiąca Bieg św. Dominika w żarze lejącym się z nieba i 32 minuty na najkrótszym dystansie. I nauczka, żeby nie oglądać się na innych, tylko biec swoje. Pierwszy medal :). Sierpień mało biegowy a bardziej siłowy, bo w połowie miesiąca wyjazd do Gruzji i Kazbek w planach. Po powrocie trochę leśnego biegania we wrześniu i wyjazd na magisterkę do Italii. Październik to już włoskie 115 km, listopadowa kontuzja i przejście na ćwiczenia w domu. Od dwóch tygodni wracam “do żywych”, zastanawiam się, co będzie z moim wymarzonym półmaratonem, zarówno z powodów kondycyjnych jak i ewentualnego wyjazdu w tym czasie.
Biegowo to przede wszystkim życzę sobie i innym biegaczom bezkontuzyjnego 2013. Bo to chyba najbardziej niefajne jest. Reszta – czyli czas, motywacja, długo nic i wszystko inne – znajdzie się i/lub będzie. Jestem przekonana :-). Na życzenie sobie lekkich podbiegów i niezbyt męczących interwałów szkoda czasu, lajf iz brutal, lekko nie będzie i lepiej sobie to uświadomić od razu ;-).
Rok temu, po całym dniu na biegówkach, wywijałam do rana przebrana za czarną panterę cyrkową, dzisiaj, po dwóch godzinach ćwiczeń z Jillian Michaels, siedzę w getrach zawinięta w koc i piję grzane wino, wyskakując spod koca gdy Trójka w ramach sylwestrowej audycji zagra co skoczniejszy kawałek. Za dwa tygodnie egzamin-masakra, potem Bruksela i wreszcie ukochany wytęskniony Gdańsk. Przebieram kończynami z niecerpliwością.
A jutro noworoczne wybieganie, żeby dobrze zacząć kolejny rok. Z tej okazji, po kilku miesiącach, po raz pierwszy podpięłam Garmina do GConnect 😉 oraz założyłam konto na Endomondo, bo pozazdrościłam wszystkim tych kalorii przeliczonych na hamburgery ;-).
Najlepsze jest to, że choćbyśmy nie wiem co i jak sobie zaplanowali, wymarzyli i wyśnili – to i tak 2013 nas zaskoczy. I to jest piękne :-). Wszystkiego dobrego!