2012/2013

Nie jestem fanką podsumowań i oddzielania kolejnego roku grubą kreską z nadzieją na magiczne “nowe”, mające nadejść z hukiem fajerwerków, ale…

Rok temu przed kolacją sylwestrową stałam w oknie z widokiem na zaśnieżony koniec świata (miejscowość, której nie ma na większości map ;)) i uśmiechałam się do minionego roku. Sylwester 2011/2012 rozciągnięty był na kilka dni w domu przyjaciół w górach, z grupą najbliższych i najzabawniejszych ludzi na świecie, z codziennymi biegówkami na granicy polsko-czeskiej, z przednią zabawą przebieraną (motyw “cyrk”), z zaciskaniem kciuków, gdy Justyna biegła w Tour de Ski. W tym roku Sylwestra spędzam setki kilometrów dalej, sama, z książką, Trójką i grzanym winem. Pewnie, że wolałabym inaczej, ale przynajmniej mam chwilę, żeby napisać kilka słów biegowego podsumowania.

2012 to dobry rok. Od stycznia do końca marca nawet nie śniło mi się, że kiedykolwiek wezmę się za bieganie. Chodziłam za to regularnie na siłownię i basen, bo stopień zachmurzenia Londynu w tamtym czasie naprawdę nie zachęcał do aktywności na świeżym powietrzu. No, może do spacerów nad Tamizą, gdy czasem zaświeciło słońce. Wtedy też łypałam z zaciekawieniem i pewnym podziwem na londyńskich biegaczy, których jest nieskończona ilość. Właśnie – pogoda kiepska, zimno, nieprzyjemnie… a ci biegają. No, no… intrygujące. No i jeszcze tańczyłam w tym czasie salsę kilka razy w tygodniu, pierwsze miesiące 2012 to był istny “ciąg” salsowy ;-). Pod koniec marca przyjechałam do Gdańska na Wielkanoc i na jakimś śniadaniu ze znajomymi zwróciłam uwagę, że O. przyniosła sobie swoje śniadanie, owsiankę i inne zdrowe rzeczy. Okazało się, że niedługo biegnie swój pierwszy półmaraton, od trzech miesięcy wykonuje plan treningowy i trzyma dietę… Tak o tym bieganiu mówiła, że coś we mnie zakiełkowało. 26 marca ubrałam stare fitnessowe Reeboki i wyszłam przebiec się po osiedlu. Zmęczona, zziajana, ogólnie padnięta – wróciłam do domu z postanowieniem, że to dopiero początek. I tak sobie biegałam od pięciu do dziesięciu kilometrów po Gdańsku, ale jak to w mieście – to światła, to przejście, nigdy więc nie był to do końca bieg ciągły. Odległości wyznaczałam na google maps na run-logu, więc to wszystko takie “na oko”, a na oko to wiadomo, chłop w szpitalu umarł ;). Przed powrotem do Londynu kupiłam Lunarglide’y 3, w których biegam cały czas. To było dodatkową motywacją, bo buty kupiłam za swoje pieniądze, a to oczywiście zupełnie inna motywacja ;). Potem nagle kontuzja (za dużo, za szybko, za bardzo chciałam…), egzaminy, goście. Nie zniechęciło mnie to, ale byłam zwyczajnie zła. W połowie maja znów zaczęłam tuptać – dosłownie, bo 2-6 km, łącznie 38 km – śmieszne odległości, między egzaminami i końcem studiów. W czerwcu minimalnie, ale przebiłam 100 kilometrów – co za radość ;-). Lipiec to praktyki w Warszawie, nieziemskie upały i 105 kilometrów na liczniku. Na sam koniec miesiąca Bieg św. Dominika w żarze lejącym się z nieba i 32 minuty na najkrótszym dystansie. I nauczka, żeby nie oglądać się na innych, tylko biec swoje. Pierwszy medal :). Sierpień mało biegowy a bardziej siłowy, bo w połowie miesiąca wyjazd do Gruzji i Kazbek w planach. Po powrocie trochę leśnego biegania we wrześniu i wyjazd na magisterkę do Italii. Październik to już włoskie 115 km, listopadowa kontuzja i przejście na ćwiczenia w domu. Od dwóch tygodni wracam “do żywych”, zastanawiam się, co będzie z moim wymarzonym półmaratonem, zarówno z powodów kondycyjnych jak i ewentualnego wyjazdu w tym czasie.

Biegowo to przede wszystkim życzę sobie i innym biegaczom bezkontuzyjnego 2013. Bo to chyba najbardziej niefajne jest. Reszta – czyli czas, motywacja, długo nic i wszystko inne – znajdzie się i/lub będzie. Jestem przekonana :-). Na życzenie sobie lekkich podbiegów i niezbyt męczących interwałów szkoda czasu, lajf iz brutal, lekko nie będzie i lepiej sobie to uświadomić od razu ;-).

Rok temu, po całym dniu na biegówkach, wywijałam do rana przebrana za czarną panterę cyrkową, dzisiaj, po dwóch godzinach ćwiczeń z Jillian Michaels, siedzę w getrach zawinięta w koc i piję grzane wino, wyskakując spod koca gdy Trójka w ramach sylwestrowej audycji zagra co skoczniejszy kawałek. Za dwa tygodnie egzamin-masakra, potem Bruksela i wreszcie ukochany wytęskniony Gdańsk. Przebieram kończynami z niecerpliwością.

A jutro noworoczne wybieganie, żeby dobrze zacząć kolejny rok. Z tej okazji, po kilku miesiącach, po raz pierwszy podpięłam Garmina do GConnect 😉 oraz założyłam konto na Endomondo, bo pozazdrościłam wszystkim tych kalorii przeliczonych na hamburgery ;-).

Najlepsze jest to, że choćbyśmy nie wiem co i jak sobie zaplanowali, wymarzyli i wyśnili – to i tak 2013 nas zaskoczy. I to jest piękne :-). Wszystkiego dobrego!

O jedzeniu słów kilka i przepis na spaghetti

Bieganie, szczególnie zimowe, wymaga dostarczenia organizmowi porządnej dawki energii. Cóż lepszego, niż makaron w diecie biegacza… Od trzech miesięcy mieszkam we Włoszech, więc siłą rzeczy makaronu jem dużo. Na początku trochę się tej nowej diety obawiałam – ani mieszkając w Londynie, ani w domu rodzinnym w Gdańsku makaron nie był daniem popularnym. Prawdę mówiąc, makaron jadłam może… raz na dwa miesiące? Na pewno nie częściej. Dominowały brązowy ryż (lub basmati) i kasza gryczana (uwielbiam!). Na temat makaronu miałam w głowie głęboko zakorzeniony mit: “makaron tuczy!”. Gdy kilka miesięcy temu zaczęłam biegać i czytać co nieco na tematy z bieganiem związane, w tym żywieniowe, zaczęłam zmieniać zdanie na “o, to można jeść makaron… od czasu do czasu… w sumie to przed zawodami”. Podczas wyjazdu do Gruzji jedliśmy ogromne ilości węglowodanów (o ilości napojów mniej lub bardziej wyskokowych nie będę pisać, to miał być wpis o zdrowym jedzeniu ;)) i… wszyscy schudliśmy. Trochę mi to dało do myślenia i zaczęłam się przekonywać do podejścia: dużo aktywności fizycznej, dużo węgli (zdrowych) dozwolone. Coś, czego się trzymam od dawna to jednak zasada nie łączenia węgli i białek – nie potrzebuję naukowych dowodów na zwalniający po takiej kombinacji metabolizm, wystarcza mi fakt, że przez kilka godzin po takim posiłku czuję się ociężała i senna. Poza tym, ja prawie nie jem mięsa, więc nie jest to specjalnym problemem. W każdym razie: przyjechałam do Włoch, najpierw trochę unikałam makaronu, potem dobrze się przyjrzałam odżywianiu moich włoskich znajomych i stwierdziłam, że to może nie takie diabelstwo. Obecnie bywa, że jem makaron (razowy, tego pilnuję) nawet pięć razy w tygodniu. Przy mojej aktywności fizycznej (trudno teraz dokładnie to określić, bo wracam do biegania po kontuzji, ale kiedy nie biegałam było: 5-6 razy ćwiczenia Ewy Chodakowskiej, teraz jest/będzie: co drugi dzień bieganie, naprzemiennie z ćwiczeniami E.Ch.) – chudnę. Oczywiście nie samymi obiadami człowiek żyje, jem sporo cytrusów, na śniadanie muesli z jogurtem i owocami (choć zdarza się w biegu na poranne zajęcia nic nie zjeść, albo zjeść jakiegoś biszkopta i popić herbatą – źle!), wieczorem chrupię np. tarallini z serem, oliwkami i pomidorami albo jakąś sałatkę. Co jakiś czas może zaserwuję tu zdjęcia i/lub przepisy na inne posiłki, dziś chciałam tak naprawdę pokazać mój dzisiejszy lunch/obiad (myślę, że to dość istotne – ja tego makaronu nie jem nigdy wieczorem, tylko ok. 13.00, więc wszystko ma czas się strawić i dać mi energię na sport dwie godziny później).

Poniższe danie jest wersją “na szybko” – jeśli mam czas, to wrzucam na patelnię czosnek, pokrojone pomidory, doprawiam bazylią, solą i pieprzem i mam prosty, stuprocentowo naturalny sos. Dzisiaj jednak wyjątkowo użyłam gotowego sosu – moje współlokatorki wyjechały na święta i zostawiły mi w lodówce produkty “do wykorzystania” – więc wykorzystuję ;). Przygotowanie posiłku zajęło mi ok. 10-12 minut – tak naprawdę wszystkie czynności typu tarcie sera czy krojenie ew. dodatków można wykonać w trakcie gotowania makaronu.

Składniki: sos basilico (zrobiony w domu lub gotowy – im krótszy skład, tym lepiej) lub zielone pesto; makaron (razowy) – ilość wedle uznania; przyprawy: u mnie tylko biały pieprz dodany na koniec, soli używam bardzo mało, w spaghetti starcza mi ta dodana do gotującej się wody; ser – u mnie akurat grana padano; oliwa z oliwek – dodana do gotującego się makaronu pod koniec gotowania.

spaghetti-0326

spaghetti-0327

spaghetti-0331

spaghetti-0321

spaghetti-0344

spaghetti-0346

spaghetti-0324

spaghetti-0334

Makaron się gotuje, my w tym czasie trzemy ser, w sumie więcej do zrobienia nie ma :-). Odcedzamy makaron (ale tak nie do końca, trochę wody może zostać), stawiamy z powrotem na mały gaz, dodajemy sos basilico, mieszamy. Wrzucamy ser, który w zalezności od gatunku topi się szybciej lub wolniej, przyprawiamy pieprzem, dobrze mieszamy i voila, gotowe! Danie jest banalnie proste, co jest plusem ale i małym haczykiem – ogromny wpływ na smak końcowy ma gatunek (i jakość) użytego sera. Grana padano jest serem typowym dla regionu, w którym mieszkam, więc jest tu łatwo dostępny. Próbowałam dodawać inne, bardziej miękkie i białe sery i danienie było tak smaczne. Charakterystyczny smak uzyskamy właśnie z grana padano 🙂

spaghetti-0335

spaghetti-0342

Nie taka zima zła :)

Takiego lenistwa dawno nie było. Wczoraj przyłożyłam głowę do poduszki chwilę po 20.00, trochę nie wiedząc, co się dzieje, ocknęłam się o północy, napiłam się mleka i ponownie zasnęłam. Otworzyłam jedno oko po 6.00, drugie dopiero o 11.00. Przez chwilę byłam zła na siebie, że tak długo spałam (obudziwszy się o północy chciałam nawet zabrać się za ćwiczenia, na szczęście poszłam po rozum do głowy), ale dość szybko sobie wytłumaczyłam, że odpoczynek jest potrzebny, regeneracja jest kluczowa, a sen to najlepszy naturalny wspomagacz i przywracacz formy i dobrego nastroju. Co mnie tak zmęczyło? Dwa ostatnie tygodnie. Prezentacje, symulacje obrad ONZ, egzaminy. Nie porzuciłam aktywności fizycznej, bo to był świetny pretekst, żeby się dotlenić, rozruszać zasiedziałe nogi, dać oczom odpocząć od ekranu laptopa. Myślę, że ta nieco zmniejszona dawka sportu raczej mi pomogła niż zaszkodziła, a na pewno była lepszym wyborem niż dodatkowa godzina tępego wpatrywania się w notatki i załamywania rąk. Wczorajszy, trzygodzinny egzamin (z przemian gospodarczych we wschodniej Europie w ciągu ostatnich dwudziestu lat – dla niewtajemniczonych, studiowałam zgoła co innego przez ostatnie trzy lata ;)) mnie wykończył, ale już jestem z powrotem wśród żywych. W ramach totalnego lenistwa dzisiejszego ograniczyłam swoje czynności życiowe do biegania, jedzenia, ‘Dzienników kołymskich’ Badera i długich rozmów na skype’ie i dobrze mi z tym.
Właśnie, jak tam biegowo u mnie? Do tej pory biegałam trzy razy po przerwie, króciutki dystans – do 6 kilometrów. Chciałoby się więcej, czuję, że te trzy tygodnie wzmacniania ciała sporo mi dały. Mocniejsze nogi i brzuch, prosta sylwetka. Staram się bardziej świadomie odbijać od podłoża i nie lądować bezmyślnie na pięcie. Czuję też, że miękkie podłoże mi służy i szerokim łukiem omijam asfalt i bruk. Wiem, że jeśli wystartuję w półmaratonie, to taka nawierzchnia będzie dominować i powinnam na takiej ćwiczyć, ale przyjdzie na to czas, stopniowo będę włączać ten element do wybiegań (no dobra, dziś już włączyłam, ale na bardzo krótkim odcinku). Kontynuuję ćwiczenia wzmacniające/modelujące i w duchu błagam moje kolano, żeby już nie robiło mi przykrych niespodzianek i bawiło się bieganiem razem ze mną. Nie gdzieś obok, w swoim świecie ;).

Poza tym, cieszy mnie zima w aspekcie biegowym. Gdzieniegdzie słychać już głosy biegaczy, że za zimno, że to kłopot, że tyle warstw, że ślisko, że jak tu się zmotywować. Cóż. Faktem jestem, że (póki co) jakiejś bardzo srogiej zimy nie doświadczam we Włoszech. Temperatura jednak spada poniżej zera, śnieg też spada, mogę się więc chyba wypowiedzieć ;). Otóż. Mnie póki co zimowe bieganie zachwyca. Może dlatego, że doceniam je po tak długiej przerwie? Gdy tydzień temu założyłam biegowe buty i ruszyłam na moją ścieżkę, endorfiny po prostu wybuchły. I to nie po standardowych czterdziestu minutach, tylko po dwóch. Takiej eksplozji radości to ja dawno nie czułam. Byłam po nieprzespanej nocy (moje kochane współlokatorki urządziły balangę do 5.30 rano – nie siedzienie ze znajomymi przy winku, a szaloną “wiksę” z wrzaskami, tupaniem i trzęsącymi się ścianami), przed sobą miałam perspektywę tygodnia egzaminów… Pobiegłam i było to chyba moje najlepsze wybieganie. Nieważne było tempo. Cieszyło mnie wszystko. Błoto, śnieg, bezlistne drzewa. Dosłownie fruwałam i miałam ochotę uściskać każdego mijanego biegacza i powiedzieć mu, jakim jest szczęściarzem, że może biegać. Poza tym, pamiętam lipiec, kiedy to przeprowadziłam się na miesiąc do Warszawy. Pamiętam przeklęte upały, budzenie się o 5.00 rano, kiedy klejąc się do prześcieradła zastanawiałam się, kiedy do licha ja mam zrobić trening, skoro już nie można oddychać. Wychodziłam biegać późnym wieczorem do Ogrodu Saskiego i nie byłam w stanie biegać dłużej niż 25 minut, tak było gorąco i duszno. I takie moje małe dziwactwo – uwielbiam, po prostu uwielbiam działanie zimna na koloryt skóry. Przy odpowiedniej jej ochronie oczywiście – a wiem, co mówię, bo mam bardzo wrażliwą cerę. Ale jak już się odpowiednio nakremujemy, to… Mróz, w połączeniu z ruchem na świeżym powietrzu, daje tak pięknie (i naturalnie) zaróżowione policzki, że sama się wtedy sobie tak bardzo podobam, że aż nie wypada pisać ;). Na samą myśl o porównaniu z czerwoną od gorąca twarzą latem… nie muszę chyba tłumaczyć. Jeśli miałabym narzekać na zimowe bieganie, to chyba musiałabym sama siebie nazwać hipokrytką i katalogową przedstawicielką “first world problems”. Jeśli cierpię, to tylko trochę – z powodu braku odpowiedniego wdzianka na zimowe bieganie. Ratuję się moimi jednymi getrami termicznymi i takąż koszulką, co sprawia, że tracą one funkcję domowego “dresu”. Na to krótkie spodenki letnie i w zalezności od temperatury, krótki/dług rekaw. Rękawiczki rowerowe (całkiem nieźle dają radę), buff i dużo wazeliny na twarz i żadna zima mi nie straszna :).

Z innych informacji. Śniło mi się, że biegnę maraton. Tak, wiem, nawet połówki jeszcze nie pokonałam, a już o maratonie. Ale to był sen. Tylko i aż. Biegłam z plecakiem (po co?) pełnym niepotrzebnych mi w tym momencie rzeczy, a jakby tego było mało… biegł obok mnie mały chłopiec, którego trzymałam za rękę. Chłopiec bardzo wyrywał do przodu, ja starałam się nie stracić go z oczu i jakoś mu wytłumaczyć, że mamy do przebiegnięcia ponad czterdzieści kilometrów, więc nie możemy tak szybko biec na początku. Jacyś freudoznawcy? 😉

I pozytywne zaskoczenie – Włosi biegają zimą! Myślałam, że te ciepłolubne stwory będą się chować w domach, gdy spadnie temperatura i wybiorą objadanie się makaronem zamiast treningu, a tymczasem – niespodzianka! Bardzo to fajne.

P.S. Na fali egzaminacyjnej prokrastynacji założyłam stronę bloga na fejbuku. Nie wiem, co za diabeł mnie podkusił. Może nie diabeł? A niech będzie :).

Kontuzjom mówimy ‘nie’

Zbierałam się do tego wpisu długo i nie wiedziałam, z której strony “ugryźć” temat. Będzie więc najprościej i bez kombinowania. Od dwóch tygodni nie biegam. Nie z lenistwa – tego problemu nie mam; jeśli pojawia się moment “nie chce mi się” (jeśli chodzi o sport, bo w innych kwestiach różnie to bywa ;)), szybko przypominam sobie o osobach na wózkach, które mijam podczas prawie każdego wybiegania. Zawsze w takich momentach myślę sobie, jakie mam szczęście i jak coś, co dla mnie jest oczywiste – możliwość samodzielnego przebierania nogami – jest dla kogoś marzeniem. Absurdalne wtedy wydaje mi się narzekanie na ciężki trening. Przecież to nie kara… Nie z lenistwa więc nie biegałam. Również nie z braku czasu. To jest wymówka, która dla mnie nie istnieje. Owszem, zdarza się, że faktycznie “nie ma czasu”. Rzadko bo rzadko, ale się zdarza. Nie ma dramatu. Ogólnie jednak wychodzę z założenia, że jeśli mam czas na różne “drobiazgi”, to i na trening się czas znajdzie. Nawet kosztem trochę krótszego snu. Może krótszego, ale głębszego i bardziej regenerującego, niż po godzinnym przewracaniu się z boku na bok. Co więc się stało? Ano, kontuzja się stała. Przemek zaczął właśnie serię wpisów “Gdybym jeszcze raz zaczynał(a) biegać”, są już pierwsze wypowiedzi biegaczy-blogaczy odpowiadających na pytanie “Co bym zrobił (czego bym nie zrobił) gdybym cofnął się w czasie i znów zaczynał biegać? Jakbym zmienił swoje bieganie?”. Nie będę tu powtarzać tego, co napisałam w odpowiedzi na maila Przemka, bo pewnie niedługo i moja odpowiedź pojawi się w którymś z kolejnych wpisów. Ma się to jednak tak do mojego biegania i obecnej sytuacji, że teraz jestem trochę mądrzejsza niż późną wiosną i dmucham na zimne. Pisałam ostatnio o (pseudo)romantycznej akcji podczas biegania. Nie wchodząc w szczegóły, skończyło się to dosyć niefajnie, bo wystraszyłam się biegania moją “trailową” trasą. Bo las (to za dużo powiedziane, ale też więcej niż kilka drzew), bo krzaki, bo wysoka trzcina, bo puste polne ścieżki, bo krzaczory raz jescze i rowy z boku. Ludzie tam biegają, ale wiele razy przez kilka-kilkanaście minut nie widziałam nikogo na mojej trasie, a nagle zza zakrętu wychodził jakiś duży mężczyzna no i ja się zwyczajnie takich sytuacji boję. Są co najmniej niekomfortowe. Od M. usłyszałam “To nie możesz biegać z kimś? Byłoby bezpieczniej…”. Nie mogę. Moi znajomi tu nie biegają (i ogólnie większość sportów ich gryzie… co jest dla mnie niepojęte, jak słyszę “wiesz Ewa, ja po jednym dniu tu już nie mogę, wszędzie pieszo, mam takie zakwasy od chodzenia po mieście, w Warszawie mam auto i wszędzie nim jeżdżę”, powiedziane bez cienia zażenowania, to ręce mi opadają). Moje współlokatorki patrzą na mnie jak na wariatkę, kiedy opatulone pięcioma swetrami wchodzą do kuchni zjeść śniadanie w południe a ja wracam zgrzana z treningu. No i jeszcze hit z niedawnej imprezy: wchodzę z kolegą do klubu/baru, rozglądam się po nowym dla mnie miejscu…
Ewa: Wow, fajnie tu, i tak dużo miejsca!
Kolega: No tak, nie byłaś tu nigdy?
E: Nie, pierwszy raz jestem.
K: A, bo ty z domu nie wychodzisz.
E: ???
K: No nie, przepraszam, wychodzisz… biegać.
Pozostawię to bez komentarza. Czasem bardzo mi brakuje moich “normalnych” znajomych. Tych, z którymi mogę się wdrapywać na najbardziej strome góry, kąpać w lodowatym morzu, śmiać się z ubłoconych spodni po rozjechaniu największej kałuży. Tych, którzy nawet jeśli sami nie biegają, to kochają sport w innej formie i nawzajem się nakręcamy, motywujemy i inspirujemy.
Zboczyłam z tematu. W związku z moimi obiekcjami co do biegania po “lasku”, postanowiłam na jakiś czas wrócić na parkowe ścieżki. Brukowane. Lub inaczej twarde. Najmądrzejsze to nie było, szczególnie robienie interwałów na takiej nawierzchni. Po kilku dniach zaczęło boleć mnie kolano. Zignorowałam to, poszłam na kolejny trening, ale ból nie ustępował. Owszem, po “rozbieganiu” było w miarę w porządku, ale po zakończeniu biegu ból się nasilał. Poczytałam, przewertowałam internety i… najbliżej objawom było do zespołu tarcia biodrowo-piszczelowego. Paskudztwo. “Na szczęście” ból był owszem, odczuwalny, ale jeszcze bardzo delikatny. Na chodzenie po włoskich ortopedach nie mam pieniędzy ani zaufania (poza tym nawet lekarze nie są zbyt chętni, żeby rozmawiać po angielsku, a ja po włosku nie wytłumaczę czegoś takiego).
Postanowiłam odstawić bieganie i skupić się na zestawach treningowych Ewy Chodakowskiej (zabrałam się za jej ćwiczenia jeszcze kilka dni przed pojawieniem się bólu w kolanie). Półmaraton w Weronie, na który jestem zapisana, jest 17 lutego. Stwierdziłam, że lepiej zrobić sobie przerwę teraz niż udawać, że nie ma problemu i obciążać kolano. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Teraz kolano nie boli w ogóle (dmuchamyyyy!) i jutro mam zamiar wyjść na chwilę się przebiec – po “trailowej” trasie, rano, przed zajęciami, kiedy mam nadzieję, że żadnych bandziorów nie spotkam. I tak po troszeczku, co drugi dzień chcę przypomnieć nogom, co to znaczy biegać. A od połowy grudnia dwumiesięczny plan pod półmaraton – plan nie na konkretny czas, ale na przebiegnięcie. Mam nadzieję, że jakoś to się ułoży i jedyne, co dopuszczam jako powód, który mógłby postawić mój start w tym biegu pod znakiem zapytania, to wymarzony wyjazd na szkolenie do mojego ukochanego kraju w połowie lutego – ale o tym, czy się na niego dostałam, dowiem się dzień przed Wigilią.
Ostatnia część wpisu zainteresuje raczej panie ;). Jeśli chodzi o ćwiczenia Ewy Chodakowskiej – jestem bardzo zadowolona. Ćwiczę (z przerwą trzydniową – byłam w Rzymie i tam moja aktywność polegała na zwiedzaniu – milion kilometrów dziennie, piciu wina i imprezowaniu do wschodu słońca – ale ja to jednak kondycji do takich rzeczy nie mam, jedna taka impreza i jakkolwiek świetna, to starczy mi na trzy miesiące takich atrakcji, tyle zapewne też będzie schodzić mi pamiątkowy 15-centymetrowy – zmierzyłam – siniak na nodze:D) pięć-sześć razy w tygodniu (skoro nie biegam…), na zmianę skalpel-killer-skalpel-turbo-skalpel i efekty faktycznie są. Programy są bardzo różne, teoretycznie Skalpel jest najłatwiejszy, ale uważam, że wykonać go poprawnie i napinając cały czas mięśnie to też sztuka i daje niezły wycisk. Natomiast Killer i Turbo – dużo kardio, trening interwałowy, pot się leje. I dobrze! Wspaniałe uczucie, a jak się potem dobrze śpi :). No ale – efekty. Nie mam tu centymetra, ale widzę w lustrze, jak zaczynają się fajnie zarysowywać mięśnie brzucha. Nogi są zdecydowanie mocniejsze i smuklejsze – szczególnie uda, co do których już prawie straciłam nadzieję. Będę kontynuować te ćwiczenia, bo efekty motywują chyba najbardziej. Mam też nadzieję, że mocniejsze nogi poskutkują zniwelowaniem problemu kontuzji.

No to jutro testujemy kolano 🙂