Przychodzi Ewa do lekarza…

Od czasu operacji raczej niespecjalnie się tu uzewnętrzniałam, przynajmniej bezpośrednio, z informacjami na temat stanu mojej nogi. Tu ćwiczenia, tam basen i rower, czasem jeszcze jakiś wege przepisik… Nadszedł jednak czas ostatecznej kontroli (kilka słów o poprzedniej tu) i czas, żeby napisać, jak się sprawy mają. Na rentgenie z końca sierpnia kość była już całkowicie zrośnięta, celem był powrót do normalnego funkcjonowania – stopniowe odstawianie kul, wzmacnianie nogi, nacisk na czworogłowy i mięśnie okołokolanowe (nadal dużo pracy w tym temacie, dwa miesiące bez ruchu to jednak dramatyczne skutki… gdyby nie ortopeda-idiota w Brukseli, byłoby zupełnie inaczej). Od chyba trzech tygodni zupełnie nie używam kul, chodzę normalnie, choć na nogę uważam – to już automatyczne. Jest jeszcze lekki dyskomfort w kolanie, ale coraz mniejszy. Zresztą, o tym poniżej.

Wczoraj wybrałam się do szalonego ortopedy na wyczekiwaną, ostatnią kontrolę. Tak bardzo wyczekiwaną, że zupełnie o niej zapomniałam i nieco po północy, kiedy spojrzałam na laptopowy zegar i zobaczyłam “poniedziałek”, na chwilę zamarłam, przekonana, że przegapiłam wizytę. Chyba bardzo zmęczona byłam.

Skłamałabym, gdybym napisała, że się nie denerwowałam. Nie dość, że orto jest specyficznym człowiekiem, to jakiś niedobry głos w głowie podsuwał czarne scenariusze, które oczywiście nabierają mocy, kiedy czeka się w pod gabinetem w tłumie pokiereszowanych. Choć latem tłum był zagipsowany i o kulach, teraz jakby większość do “zwykłej” kontroli.

Na każdym gabinecie kartka krzycząca “Szatnia obowiązkowa!”, pobiegłam więc szukać szatni, grzecznie oddaję kurtkę i pytam, czy można razem powiesić parasolkę… malutką, złożoną…
– A siatkę ma?
– Nie maM… ale może pani powiesić razem z kurtką, nic się kurtce nie stanie.
– Tu nie o kurtkę chodzi! Chodzi o podłogę! Jeszcze mi tu kapać będzie!
Chyba wyglądałam na mocno skonsternowaną, ja tu moją najlepszą kurtkę jestem gotowa złożyć w ofierze, a tu mi o podłodze… Chwila ciągnęła się niczym mordoklejka, ochroniarz widząc moją minę zaczął stukać w kartkę z napisem “parasoli i plecaków nie przyjmujemy”, ja pokiwałam zrezygnowana głową i podreptałam w kierunku gabinetu. Polska służbo zdrowia, AJLOWJU.

Wchodzę.

Ewa: Dzień dobry.
Orto: Dzień dobry.
(cisza… cisza…)
E: Hm… nie ma Pan mojej karty? Mam historię leczenia wyciągnąć?
(wyczekujące spojrzenie Orto, ja zaczynam nurkować w torebce)
E: To miała być ostatnia kontrola… złamanie zmęczeniowe…
O: A! Proszę nic nie wyciągać! Wszystko pamiętam! Moja specjalna pacjentka! Biegaczka!
E: Zaiste, to ja.
O: To jakie sporty pani teraz uprawia?
E: Uprawianiem to ja tego nie nazwę, ale jeżdżę na rowerze, pływam i ćwiczę stabilizację.
O: Co pani ćwiczy?
E: Stabilizację… na beretach…
O: A! To świetnie! No dobrze, to zrobimy rentgen i zaraz proszę do mnie wracać.
E: Dobrze, a jeszcze mam takie pytanie… (nawijka o dyskomforcie w kolanie przy skośnych podciągnięciach nogi). Czy to minie?
O: Nie wiem, co mam pani odpowiedzieć.
E: ?!?!?!
O: No, to taka pamiątka po operacji.
E: To ja pójdę na ten rentgen…
Stoję w drzwiach, wtem:
O: No przejdzie, przejdzie, młoda, wysportowana, silna… przejdzie.

Na rentgen poszłam, wracam z płytką, orto wrzuca zdjęcia na wielki ekran i bez słowa stuka w niego długopisem w miejscu złamania. “Nie ma śladu! Zdrowa noga!”. Uff. Wysępiłam też zaświadczenie o zakończeniu leczenia (bez większych problemów, kiedy powiedziałam, że to do ubezpieczenia, ale musiałam się upomnieć), zbieram się do wyjścia.

O: To widzimy się wiosną.
E: Yyy… tak?
O: No, trzeba będzie ten metal wyjąć.
E: TRUPIA BLADOŚĆ
O: Nikt pani nie powiedział?
E: Dzień po operacji usłyszałam, że raczej nie będzie wyciągania…
O: No ja bym wyjął, całe życie przed panią, ale to najwcześniej rok po operacji się robi, więc spotkajmy się na wiosnę i wtedy porozmawiamy.

Pisząc to, przełykam nerwowo ślinę. W sumie chyba bardziej się cieszę niż nie cieszę, bo jednak wolę nie mieć metalu w nodze, niż mieć. Co innego, kiedy coś takiego zakłada się u kogoś po 70-tce, co innego u takiej młodzinki, jak ja ;-). Teraz się pomęczę, wypadnę z gry na jakiś czas, ale potem całe życie ze swoją własną nogą, bez ciała obcego. W dłuższej perspektywie ma to więc sens i tak staram się na to patrzeć. Tylko ta myśl o pooperacyjnym bólu i morfinowym haju…

Teraz: dużo basenu, dużo stabilizacji, dużo kręcenia. Bieganie pewnie zacznę od bieżni w styczniu w Brukseli – duże szanse, że bieżnię będę mieć dostępną 24/7 w mieszkaniu 🙂 A celem numer jeden jest zrobić kurs zimowy w Tatrach pod koniec kwietnia. Inaczej zwariuję, i piszę to zupełnie poważnie. Jeśli wyciąganie ciał obcych ma mieć miejsce w lipcu, to wakacje 2014 też będą bez gór, a ja po prostu tego nie wytrzymam. Dlatego kurs zimowy wczesną wiosną, a przed operacją może skoczę na parę dni w Tatry. Do jesieni wtedy jakoś wytrzymam…

Krótka historia pewnej kontroli

Niech dialogi w gabinecie lekarskim oddadzą sens, treść i przekaz (coś jeszcze?) dzisiejszej wizyty kontrolnej u Szalonego Ortopedy. Tak, tego samego, który powiedział mi miesiąc temu (kiedy to widział mnie po raz pierwszy i do tej pory jedyny), że bieganie i narty to narzędzia szatana (no prawie tak powiedział).

– Oooo… to pani, pamiętam! Zmęczeniowe! Jest pani ciekawostką!
– Świetnie… (ale że what?! “ciekawostką”?!)
– I co, nadal pani uważa, że bieganie jest zdrowe?
(patrzę w popłochu na pielęgniarkę)
– Uhm… no, jak widać, nie zawsze.
– Haha! Widzi pani! Powiem pani coś, pracowałem w klinice sportowej i się naoglądałem różnych przypadków. Najgorsi są tacy amatorzy-sportowcy! Bo zawodowcy – to jeszcze rozumiem, robią to (czyt. niszczą sobie zdrowie) dla wynagrodzenia. A amatorzy – dla wyników! I popychają się do granic dla tych wyników i tak to się kończy!
-Uhm…

(Ewa, bądź miła, bądź miła, bądź…)

– Panie doktorze, a w jakiej kolejności teraz mogę wracać do sportu? To znaczy od czego mogę zacząć?

Nie potrafię opisać spojrzenia, jakim mnie uraczył Szalony Orto. No nie potrafię. Wyobraźcie sobie sami.

– Niech pani idzie na rentgen i zaraz do mnie wróci, to może coś pani na ten temat powiem.

Poszłam, zrentgenowałam się, wracam.

– No, na rentgenie śladu po złamaniu nie ma, minimalne zgrubienie, ale kość potrzebuje trochę czasu, wszystko dobrze. Teraz powoli trzeba przyzwyczajać nogę do obciążenia, ale p o w o l i. Czyli w domu z jedną kulą lub trochę bez, a na zewnątrz jeszcze kule, ewentualnie jedna. To za jaki sport się teraz pani weźmie? Wioślarstwo?
– ?!?!?! Raczej nie. Chyba pójdę na basen. Kiedyś trenowałam, może powinnam wrócić do pływania? To chyba najmniej inwazyjne?
(ten uśmieszek, to spojrzenie)
– Zdziwiłaby się pani, jakie po pływaniu mam przypadki. Ostatnio od stylu klasycznego zniszczone biodra i kolana…
(pocieszające spojrzenie pielęgniarki z końca gabinetu)
– Yyyy… ja pływam głównie kraulem. To może rower?
– Haha… rower… miałam tu taką, z połamanym obojczykiem od roweru…
(teraz ja patrzę na pielęgniarkę – błagalnym wzrokiem)
Pielęgniarka: to może chodzenie?
(ja: mina mówiąca !@#$%^&)
Szalony Orto: O, o! O to-to-to!

W końcu dostałam łaskawe przyzwolenie na rowerek stacjonarny, ale z minimalnym obciążeniem, pływać też mogę, za tydzień dwutygodniowa rehabilitacja codzienna (wirówka, przyrządy, masaż, pole magnetyczne) a za 6 tygodni ostatnia kontrola i kończymy leczenie. Ufff.

To ja idę pochodzić.

Na dwóch nogach. Swoich własnych.

Tadaaaaam, jupijeeeeeej, opa-opa, hurrrrrrra!

Odbiło, pogrzało, zwariowała? Nie. A może tak. Nieważne. Fruwam z radości, bo wracam do żywych. To znaczy do aktywnych sportowo. A konkretnie – żegnajcie kule. Po domu już śmigam na dwóch nogach, tych swoich. Jeśli wychodzę, to biorę jedną kulę, bardziej jako znak ostrzegawczy, bo nie chcę ryzykować szturchnięcia przez nawiedzonych turystów. No i na schodach się jeszcze ta jedna kula przydaje. Wczoraj w Ustce trochę dziwnie się czułam pomykając po plaży z jedną kulą, bo raczej sprawnie pokonywałam piach i korzenie. Hitem był moment, kiedy chciałam czegoś poszukać w kieszeni i kula mi mocno przeszkadzała. Na zatłoczonym deptaku wzięłam kulę pod pachę i idąc raźnym krokiem zaczęłam nurkować w kurtce. Ludzie, którzy jeszcze kilka sekund wcześniej patrzyli na mnie ze współczuciem, mieli miny, jakby zobaczyli ducha :D. Poniżej – pełnia szczęścia, kiedy sama ruszyłam w stronę morza.

seaside-6034 copy

seaside-6033 copy

Olaboga, nie mam kul! :-))
seaside-6019 copy

Nigdy bym się nie spodziewała, że będę się uśmiechać do ściany, bo mogę stanąć na jeszcze niedawno zabandażowanej, spuchniętej nodze. Pół godziny, kilkadziesiąt/set brzuszków, przysiadów, wymachów, dźwignięć. Tylko na klęczkach trudno coś robić, bo blizna jeszcze boli. Po dokładnie trzech miesiącach spróbowałam też zrobić kilka pompek – a przypomnę, że w maju byłam w połowie pompkowego wyzwania (100pompek.pl). No cóż, poległam po dziesięciu. Trzeba wrócić na właściwe tory, no bo jak to tak. Szukam teraz basenu na “od września”, na tenże basen dojedżać zamierzam na rowerze, a od października mam nadzieję powolutku zacząć tuptać-truchtać. Tańczyć już też zaczynam, delikatnie, ostrożnie, ale już coś! E k s p l o z j a radości, to chyba jakiś przełomowy moment, bo jeszcze dwa tygodnie temu był mały kryzysik i wątpliwości, czy ja w ogóle się zacznę ruszać jak człowiek.

Jak żyć (z kulami)?

Siedzimy ze znajomymi na Starówce (jeśli ktoś chce mi teraz powiedzieć, że Gdańsk nie ma Starówki, to niech lepiej tego nie mówi), jazz na żywo, piwo na żywo, tłumy turystów też na żywo (uroki jarmarku). Okoliczności idealne do rzucania spontanicznych pomysłów. “Zróbmy ognisko!”. Pomysł podchwycony, wszystko pięknie, idzie mail… “ognisko na plaży w Gdyni” – i czar pryska, bo gdzie ja z kulami do Gdyni po nocy. Zamiast ogniska, również spontanicznie, idziemy na spacer, zachodzimy do B. po slackline i idziemy nad dziką Motławę rozwiesić linę między drzewami. Jeśli wpadniecie kiedyś na podobny pomysł – 21.oo, woda w odległości dwóch metrów, lato – to sobie go wybijcie z głowy. Szczególnie, jeśli jesteście o kulach i wasza ruchomość czy inna motoryczność jest zaburzona. No, chyba że jesteście zdesperowani i bardzo chcecie pobić mój rekord w ilości przyjętych ukąszeń komarów. 65 w okolicach prawej kostki, ponad 40 na lewej, lewa dłoń – około 20, prawa dłoń – kilkanaście, plus sporo na plecach, ramionach, głowie, szyi. Dodam tylko, że okłady z surowego ziemniaka, lodu, maści wszelkiej maści, żele, wapno i świeże geranium nie pomagają.
Dwa dni później umawiamy się na ogrodowo-domowo-gitarowy wieczór i noc. Przybywam, a przede mną dwie (dwie!) liny do slacka rozpięte w ogrodzie. No myślałam, że się popłaczę. Siedziałam i robiłam zdjęcia, zaś moje kule zrobiły furorę i co odważniejsi/bardziej wprawieni, pomykali po linie z moimi dodatkowymi nogami.

Wierzcie mi, można się sfrustrować. Teraz jednak coś pozytywnego. Po pierwsze primo, jestem w stanie małymi kroczkami, ostrożnie… poruszać się bez kul! Odkrycie przedwczorajsze, jestem tym niesamowicie podekscytowana i za każdym razem, kiedy w ten sposób docieram od biurka do lustra, to patrzę w owo lustro z miną Barney’a z ‘How I Met Your Mother’ (klik) i mówię sobie: Ewa, jesteś zajebista. Taka historia.

Po drugie primo, dzielnie pokonuję kilometry na rowerze stacjonarnym. Pewnie, że czuję się czasem głupio, jak mi słońce popołudniowe wpada do pokoju, a ja sapię pedałując w miejscu. Tak jednak po cichu już kalkuluję i kombinuję, i jak wszystko dobrze pójdzie, to w październiku będę podziwiać polską złotą jesień w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym już na normalnym dwukołowcu. Trzeba jednak przyznać, że jak pedałować przez godzinę na rowerze stacjonarnym, to tylko oglądając film. Albo serial, za radą Krasusa. Dopadłam ‘Grey’s Anatomy’ i oglądam w zastraszającym tempie – po 20 minutach zazwyczaj odcinek się zacina, biorę się więc za kolejny. I jakoś doskonale się orientuję w perypetiach chirurgów.

Za 13 dni kontrola i mam nadzieję, że pożegnam się z kulami. Potem dwa tygodnie rehabilitacji po cztery godziny dziennie. A potem… oj, potem :). Potem będzie rower, basen i salsa, na którą już ciągnie mnie B., który bardzo chce pochwalić się swoimi postępami. Ja też doczekać się nie mogę, dodaję do jutubowej playlisty kolejne salsowe i bachatowe utwory i w miarę możliwości ćwiczę przed lustrem.

A teraz uciekam na wieś. Do lasu to znaczy. A także nad pełne morze :).

Szpitalne opowieści

Jak to z moim złamaniem zmęczeniowym było (jest). Czyli kilka dni w szpitalu, gwóźdź śródszpikowy w kości piszczelowej i śruby. Brzmi strasznie, ale tylko brzmi, bo te kilka dni wspominam bardzo miło (z wyłączeniem pooperacyjnego bólu), kość będzie mocniejsza, śruby może zostaną wyjęte, a ja powinnam wrócić do regularnego sportu bez strat :).

Czwartek

Jadę do szpitala, oczywiście wynika zamieszanie z powodu braku skierowania do tegoż szpitala, ale to było do przewidzenia. Kierujemy się na SOR, podpisuję kilka papierków, mierzą mi ciśnienie (z tych nerwów moje standardowe-książkowe 120/70 skoczyło do 146, to się nie zdarza), wchodzę do gabinetu ortopedycznego. A tam… dwóch “normalnych” lekarzy i, olaboga, trójka studentów. Mówię lekarzowi, że to całe skierowanie to czysta formalność, bo wszystko mam zdiagnozowane i moim lekarzem jest ordynator (to dobrze działa, od razu inaczej człowieka traktują), no i mam złamanie zmęczeniowe kości piszczelowej. Na co studentka-praktykantka zrobiła taką minę, że myślałam, że zaraz osunie się na podłogę. Ja nie wiem, kogo oni przyjmują na medycynę, jeśli na widok osoby o kulach (żadnej sikającej krwi i otwartego złamania), dziewczyna, która szkoli się na ortopedę, prawie mdleje. Nic dziwnego więc, że gdy okazało się, że trzeba mi pobrać krew i mają to zrobić studenci, aż jęknęłam. Bo z moimi żyłami to jest tak, że ich nie ma. To znaczy chowają się uparciuchy i zawsze jest nad nimi lament, z wyjątkiem jednego miejsca, gdzie chodzę co dwa miesiące na kłucie. No i się zaczęło.. pięć minut obmacywania, stękania, „no przecież tu nic nie ma… tu czuję mięsień… tu… nie, też nie żyła…”. Tja. W końcu zrezygnowani studenci poprosili o pomoc lekarza, który, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, wziął moją prawą rękę (dzięki Bogu, jestem leworęczna), postukał w przegub i wbił mi wenflon. !@#$%^&*. I jeszcze raz!@#$%^&*. No żesz… i zostawił z tym studenta, który pieścił się z tym pobieraniem i zmienianiem fiolek jak nie wiem z czym. Przy drugiej oznajmiłam, że robi mi się słabo. „Już kończę”. Uhm, wytrzymaj Ewa, wytrzymaj. „Naprawdę jest mi słabo” – a tu dopiero zakłada trzecią. „Za kilka sekund zemdleję i nie żartuję”. Bach na łóżko, po chwili na wózek, jedziemy na salę. Pielęgniarka jakoś mało komunikatywna była, ja zaczęłam się niepokoić, bo jedziemy obdrapanymi korytarzami szpitala wojeówdzkiego, który jest, delikatnie mówiąc, mało przyjemny. Mówię do pani, że miała mnie zawieźć na nowy oddział ortopedii szpitala kolejowego, ona nic, macham jej przed nosem moją opaską z wypisanym numerem oddziału, dalej nic. W końcu wwozi mnie do sali, na widok której się załamałam. Sześć starych, dygocących łóżek, pięć kobiet, które wyglądały, jakby lada moment miały kopnąć w kalendarz, pani podwozi mnie do jednego wolnego łóżka i każe się kłaść. Pełna dezorientacja, mówię, że to niemożliwe, wydzwaniam do mojego lekarza, mama leci z powrotem na SOR, istny cyrk. Po piętnastu minutach, które spędziłam przerażona i zdezorientowana, przyjechały dwie inne pielęgniarki, przeprosiły za pomyłkę, wsiadziły na nowy, ładny wózek, i powiozły korytarzem we właściwym kierunku. Opowiedziałam im o zaistniałej sytuacji, co one skwitowały krótkim „no tak, bo ta pielęgniarka jest przygłucha”. 😀 Kilka minut później byłam już na nowym, pachnącym świeżością oddziale. Trzyosobowa sala, dwie panie, które godzinę po moim przybyciu zostały wypisane, czyli cała sala dla mnie, przewygodne łóżko, łazienka przystosowana do potrzeb inwalidów w sali, cisza, spokój, czego chcieć więcej. No, w sumie jednego – przystojnego rehabilitanta kręcącego się po korytarzu i co rusz zaglądającego do mojej sali – i to kryterium nowy oddział też spełniał ;).
Zainstalowałam się na miejscu, to przyszła pielęgniarka, to lekarz, to anestezjolog, to pani z obiadem (wierzcie albo nie, ale całkiem dobre jedzenie w szpitalu było; byłoby wyśmienite, gdybym jadła mięso ;)). Odpowiedziałam na kilkanaście mniej lub bardziej zaskakujących pytań, moja przecząca odpowiedź na pytanie, czy jestem w ciąży, spotkała się z rekacją w postaci przyniesienia mi testu ciążowego, w międzyczasie wpadła z różowymi klapkami i takąż koszulą nocną mama („pomyślałam, że taki ładny zestaw tworzą”), a ja przeczytałam pół książki (o czym jeszcze będzie za chwilę). Otóż. Wczesny wieczór, zaczynam się zastanawiać, czy w ogóle się denerwuję operacją (musiałam chyba się nudzić), do sali wpada ksiądz.

Ksiądz: Szczęść Boże. Przyjmuje pani Komunię?
Ja: Tak.
Ksiądz: Tak?!?!?!

Do tego moja skonfundowana mina i no po prostu, śmiechu warte. Kilka sekund później ksiądz podchodzi do mojego łóżka, żegna się, nagle jego wzrok przykuwa leżąca na szafce ostatnia książka Hołowni, ‘Last minute’ (całkiem niezła, swoją drogą). Ksiądz: „O, Szymonek, widzieliśmy się niedawno w Sosnowcu, no jak on coś powie tym biskupom, to ajjj, on to z papieżem by rozmawiał jak z tym, jak mu tam, tym dużym…”. „Prokopem” – podpowiadam. „A tak! Prokopem! W imię Ojca i Syna…”. 😀

Piątek

Powiedzmy, że się wyspałam – przedoperacyjny stres jakoś jeszcze dał się uśpić na tym wygodnym materacu. O 5.oo rano (i tak było codziennie) wparowała pani z miską do mycia, niecałą godzinę później pielęgniarka, przypminając o teście ciążowym (uhm…) i zażyciu moich regularnych leków, chwilę po 7.oo był już obchód z ordynatorem na czele i przedoperacyjne uwagi i chwilę później kroplówka. O 1o.oo, zawinięta tylko w szpitalną pościel, pojechałam na blok, po drodze oczywiście wywołując masę zamieszania i konwersując z dwumetrowym panem, który miał operację dzień wcześniej (otwarte złamanie łokcia, rower, sport – connecting people) i który przykazał pielęgniarkom, żeby ustawić mi na sali operacyjnej jakieś dobre radio, bo jemu puścili Eskę ;). Na koniec jeszcze rzucił „tam jest całkiem przyjemnie… ale nie chciałbym wracać”, ja też rzuciłam, ale spojrzenie, na fizjoterapeutyczne ciacho, porozumiewawcze mrygnięcie, i zasunęły się drzwi windy. Co działo się potem, pamiętam jak klatki z amerykańskich filmów. Szuuuur po korytarzu, otwierają się automatyczne drzwi bloku, kręci mi się w głowie od zmieniających się sufitów i lamp, zostaję przełożona z mojego łóżka na roller (podgrzewany, mmm ;)), spadam („proszę się nie bać, łapiemy panią” – no złapali ;)) na łóżko operacyjne, pojawia się przemiły anestezjolog, zwijam się embrionalnie, nawet nie czuję zastrzyku, ale po chwili nie czuję też samej siebie od pasa w dół. W międzyczasie ląduję już w docelowym miejscu operacyjnym, nagle pojawia się wokół mnie dużo ludzi. Za głową mam anestezjologa i panią mu asystującą, przy prawej nodze chirurg główny, przy uniesionej lewej lekarz drugi, robiący na bieżąco rentgen (spojrzenie na monitor w prawo i podziwiałam pojawiające się w mojej nodze żelastwo), poza tym asysta podająca przyrządy i mój ortopeda-ordynator obserwujący całą operację. Gdybym spojrzała w lewo, mogłabym patrzeć na ekran pokazujący akcję, ale na szczęście nie miałam na oczach soczewek (nie można), więc oszczędziłam sobie tego krwawego widoku. To, co zapamiętałam z operacji, to mój spokój. Tym razem moje ciśnienie (mierzone, nie przesadzam, co trzy minuty) utrzymywało się na stałym, codziennym (!) poziomie – byłam mocno zobojętniała, ale całkowicie przytomna i wcale nie senna (mimo tabletki, którą podano mi, gdy opuszczałam moją salę, tabletka miała w nazwie coś sugerującego sen). Na wstępie rozbawiłam zespół operacyjny, bo… zwymiotowałam na anestezjologa. Już wszystko było gotowe, by zacząć operację, gdy zrobiło mi się niedobrze.

Ja: Hmm… chyba jest mi niedobrze.
Chirurg: Może być takie wrażenie, ale nic nie będzie, jest pani na czczo.
Anestezjolog: Spokojnie, to zaraz minie.
Ja: Hmmm…mmmm… naprawdę jest mi niedobrze (zatykam już buzi, bo czuję, co się dzieje)
Anestezjolog (stojąc przy mnie): Spokojnie, nie zwymiotuje pani.
Ja: Oj…
Anestezjolog: Ups, musimy posprzątać. No tak, taki młody organizm, nieprzyzwyczajony do morfiny…

😀 Oczywiście byłam na czczo, jedyne co miałam w żołądku, to dwa łyki wody, którymi popiłam rano leki, ale wystarczyło. Przez następne dwie godziny trzęsłam się z zimna, nad czym zupełnie nie byłam w stanie zapanować.

Asystentka anestezjologa: Dlaczego ten obraz mamy taki zamazany?
Anestezjolog: Bo pani cały czas trzęsie się z zimna…
Ja: Przepraszam, ale ja zupełnie tego nie kontroluję…
Anestezjolog: Nie ma sprawy, wie pani, mamy taki podgrzewany stół operacyjny… ale no do tej operacji się nie nadaje, a tak bym pani go załatwił! 😀

No i moment, który „zrobił moją operację”. Jakieś pół godziny przed końcem, czyli sporo przed szyciem, stwierdziłam, że ja chyba coś czuję w nogach. W sensie, że nogi czuję. Lekko się zdziwiłam i nieśmiało spróbowałam poruszać palcami lewej, zdrowej nogi. I chyba mi się to udało. Hmmm. Z pewnym niedowierzaniem, postanowiłam spróbować ruszyć operowaną nogą – byłam przekonana, że to mi się nie uda, no bo jak to, przecież znieczulenie… Nie do końca wiedząc, co się stanie, wysłałam sygnał nodze. Wtem!

Chirurg: Proszę nie ruszać nogą! (zamarłam)
Anestezjolog: Co ty gadasz, przecież pani jest znieczulona, jak miałaby ruszyć nogą! Prawda?
Ja: Yhym…
Anestezjolog: No właśnie, nie wymyślajcie tam!

Powrót na salę po trzech godzinach, pamiętam tylko moją ulubioną panią pielęgniarkę, która powiedziała „była pani bardzo dzielna”, narastający ból, podłączenie kroplówki. Nieznośny ból, dzwonię po pielęgniarkę, pół sekundy od naciśnięcia dzwonka do sali wpada fizjo-ciacho, dzierżąc pod pachą trójkątny usztywniacz, po chwili przychodzi pielęgniarka – „panie Krzysiu, co pan tu robi?” – „a, pomyślałem, że skorzystam z okazji, żeby zajrzeć… i ułatwić sobie, nam, pracę jutro, bo jak zostawimy ten staw skokowy samemu sobie, to będzie problem…”. I faktycznie – stopa automatycznie leci „na luzie” do przodu, a tu trzeba było kąt prosty ustawić. Klęłam to pół nocy, ale następnego dnia byłam wdzięczna. Kroplówka druga, kroplówka trzecia (paracetamol, najlepszy efekt), gdy zadzwoniłam po czwartą – owszem, dostałam, ale z oporem. Bo trzeba robić przerwy i to nie jest zbyt dobrze. Wiem, rozumiem, jestem ostatnią osobą, która brałaby coś przeciwbólowego, jeśli naprawdę nie ma takiej potrzeby. Ale ja tam po prostu odlatywałam z bólu. Leżę sama w ciemnej sali, w tym minimalnym strumieniu światła wpadającym do sali wpatruję się w kroplówkę kap, kap, kap i błagam, żeby się nie kończyła. Oczywiście się kończy. Nie wiem, co było w drugiej i czwartej, ale skutkowało autentycznymi omamami i efektami specjalnymi wszelkiej maści. Przymykałam oczy i wydawało mi się, że wraz z łóżkiem lewituję, że łóżko jakaś niewidzialna ręka buja i przesuwa. Otwierałam oczy – wszystko normalnie. Przymykałam – znowu jakieś mary. Kosmos.

Sobota / Niedziela

To paskudne uczucie, kiedy bardzo chcesz, ale nie jesteś w stanie przesunąć nogi nawet o milimetr. Boli, ciągnie, opuchnięte to, no żesz orzeszki. A tu jakoś umyć się trzeba, potrzeby załatwić (heeej przygoda, heeej basen), ogarnąć. Obchód przyjęłam z rozwianym włosem i nie zdążywszy się nawet odziać, więc świeciłam moją jeszcze włoską opalenizną na tle śnieżnobiałej pościeli. Lekarz odchylił opatrunek, ja się skrzywiłam, on w tym samym momencie powiedział „bardzo ładnie, panie Krzysiu, to dzisiaj z panią proszę przerobić to, to i to” (trzecie „to” to było chodzenie po schodach, gdybym tylko mogła, to sturlałabym się z łóżka), na moje „dzisiaj?!” usłyszałam „no a kiedy?” ;). Było więc potem zabawnie, miło, uroczo, ale przynajmniej na razie szczegółów oszczędzę, dośc powiedzieć, że kolano i czworogłowy ćwiczyłam z zapałem (no dobra, czasem się skrzywiłam, bo to jednak wyzwanie było, ćwiczyć w takim stanie). Trochę gorzej było z chodzeniem, ale tylko na początku:

Fizjo-ciacho: Robimy przerwę, czy wstajemy i zabieramy się za chodzenie?
Ja: To drugie 🙂 (moja ambicja kiedyś mnie zje)
F: A nie kręci ci się w głowie, nie jest ci słabo? Bo to normalne po operacji…
Ja: Nieee, nic takiego.
Ochoczo się podniosłam, zrobiłam dwa kroki i…
Ja: O rety, ale mi się kręci w głoooowie…
F: No właśnie. To mała drzemka, przeciwbólowe, a ja wrócę za pół godziny.

Zadziałało i nawet wdrapałam się na schody, na które spoglądałam z niemałym przerażeniem – no bo jak to, że już, teraz od razu? Ano, już, teraz, od razu.

Popołudniu miałam przemiłe odwiedziny jedne i drugie a nawet trzecie, w międzyczasie rentgen, który na niedzielnym obchodzie został oceniony jako bardzo dobry (uff). Ból zaczął ustępować, a przynajmniej zrobił się znośny, mogłam więc zająć się zdalnym zakończeniem sesji na uczelni (czyli skończyć esej, na jeden kurs, o objętości mojego licencjatu), bardziej świadomymi ćwiczeniami i powiadamianiem rodziny i znajomych, że będę żyć i w sumie to całkiem fajnie w tym szpitalu. Ostatnia rzecz, która napawała mnie przerażeniem, czyli zdjęcie wenflonu, okazało się bezbolesne, a gdy pielęgniarka zarządziła: „Niech pani tu przyciśnie, żeby nie było krwawej masakry!”, zdołałam się nawet roześmiać.

W poniedziałek opuściłam szpitalne mury. Od kilku dni, zaopatrzona w opatrunki na zmianę i czternaście zastrzyków przeciwzakrzepowych do aplikacji samodzielnej, siedzę na wsi i oddycham lasem. Wyznaczam też nowe trendy w opalaniu. Moje nogi prezentują się następująco. Na obu nadal widoczny jest (szczególnie na prawej) ślad „spodenkowy” po moim niezapomnianym gruzińskim spaleniu na 4500m. To mi chyba nigdy nie zejdzie. Do tego dochodzi o kilka tonów ciemniejsza noga prawa od lewej – przed pójściem do szpitala wylegiwałam się na balkonie i jakims trafem, słońce padało tylko na prawą nogę. Nie pytajcie. Następnie mamy moje trzy opatrunki, dwa na kolanie, jeden nad kostką. Czyli efekt krowy łaciatki. Tego też się chyba przez kilka lat nie pozbędę, choćbym na Kanary śmigała się trzaskać na mahoń. Do tego wyróżnia się stosunkowo wąski pas opalenizny na obu nogach, tylko z przodu, bo oczywiście po kilku godzinach na leżaku nie mam siły stac o kulach drugie tyle, żeby opalić tył. Pozostaje mi liczyć na nagłą zmianę tręduf i boom na abstrakcję na nogach. No i oczywiście na poczucie humoru mojego rehabilitanta, gdy mu się zaprezentuję w przyszłym tygodniu w szortach ;).

W piątek zdjęcie szwów, w następnym tygodniu koniec zastrzyków i chyba początek konkretnej rehabilitacji. Za pięć tygodni kontrola i decyzja, co dalej. Już mnie nosi i czuję, że „na dniach” będę w stanie poszerzyć zakres ćwiczeń o tyle, że znów będę mogła zalogować się na Endo i odnotować choć gimnastykę – brzuchy, pośladki, ramiona… bo przecież sflaczeć nie chcemy :).

Zdjęcie0532

Zdjęcie0536

Zdjęcie0545

Zdjęcie0546

Zdjęcie0547

Stagnacja-hibernacja

Czwarty dzień bez biegania. Jutro będzie piąty prawdopodobnie, bo mam zajęcia non-stop od rana do wieczora, chyba że machnę ręką na gościnny wykład z profesorem emeritusem, który mówi takie dziwactwa, że aż boli. Dziś już miało być choć krótkie bieganko, ubrałam się, prawie gotowa do wyjścia – dostałam wiadomość, że niedługo mam być pilnie na uczelni. Szybkie spojrzenie na zegarek, zrzucenie jednej warstwy, zamiast biegania trening Ewy Chodakowskiej + wyzwanie pompkowe. Turbo prysznic, turbo wciąganie dżinsów, już wrzucałam książki do plecaka… sms. Że odwołane, że nie mam przychodzić. No i jak tu się nie zdenerwować?

Jednak nie denerwuję się. Jestem tylko dziwnie zrezygnowana, to chyba trochę wiosenne przesilenie, ciągła senność i “zamulenie”, kiepska sytuacja z mieszkaniem i niepotrzebny stres i emocje z tym związane, nawał pracy na uczelni a od dwóch dni smutek rozciągnięty niczym chmura z powodu tragedii w Karakorum. Blisko mi do tych ludzi, znam to środowisko i osoby dotknięte tą tragedią i to po prostu boli. I z takiej perspektywy “witki mi opadają” w reakcji na idiotyczne pretensje właścicielki mieszkania i na sztucznie stwarzane problemy. Co jakiś czas w świat powinna być pompowana solidna dawka dystansu. Każdemu z osobna do siebie samego.

Buty biegowe stoją pod oknem i nic nie mówią. One nawet nie patrzą na mnie z wyrzutem. Stoją tam sobie i nic. To chyba gorsze, niż bezpośredni komunikat. A trening sam się nie zrobi i do brukselskiej 20-tki też się ciało bez pomocy mej nie przygotuje. Nie wiem, jedno wielkie nie wiem. Stagnacja-hibernacja między wiosną a zimą, mechaniczne odruchy. W głowie jest chęć powrotu na pełne energii obroty i tory, ale teraz nie jest najlepiej.

Cierpienia młodego biegacza (biegaczki)

Jak już oznajmiłam na fejsbuce, od dobrych kilku dni nie mogę biegać. Powód jest taki, że nie mam na niego zbytniego wpływu, tak mniej więcej w 93 procentach. Na szczęście nie jest to kontuzja, bo to by była dłuższa przerwa no i pewnie jakaś wielka depresja. A tak to “tylko” tydzień bez przebierania nóżkami. Niby niewiele, ale odczuwam to konkretnie. Do tego trochę jestem skołowana intensywnością końcówki czasu gdańskiego (wspaniałego!) i powrotem do Italii – uwielbiam latać i przemieszczać się po świecie, ale gdy trzeba samej i z dużym bagażem, to… to tak jakby mniej uwielbiam. Było też trochę stresu, bo jeszcze w środę w południe nie wiedziałam, czy mam gdzie spać w Mediolanie wieczorem, więc t r a g e d i a. No ale nic, jestem już u siebie i walczę z terminami na uczelni. A, gdyby ktoś chciał trochę Rzymu analogowego, to proszę tu i tu.

Smutnych wieści jest więcej, nie będę mogła pobiec w wymarzonym półmaratonie w Weronie. Zależało mi na tym niesamowicie, nastawiłam się już bardzo na ten bieg, niezależnie od wyniku. A tu klapa. Cóż, nie rozdwoję się, a obowiązki to obowiązki. Taki lajf.

Płynnie przechodząc do kolejnej kwestii… otóż. Przeczytałam “Urodzonych biegaczy” – lepiej późno niź później, choć z reakcji na fejsbuce wynika, że więcej jest blogaczy, którzy jeszcze do tej lektury nie podeszli. Nie wiem, dlaczego żyłam w przekonaniu, że każdy już tę książkę pochłonął. Wrażenia? Owszem, jest ‘amerykańska’ stylem, do bólu wręcz. Literackich horyzontów więc nie poszerza. Ale chyba nie o to w tej książce chodzi i nie na tym się skupiłam. Jest napisana tak a nie inaczej, nie ma co się nad tym rozwodzić. Natomiast o wiele ważniejszy jest przekaz i szczerze mówiąc ciekawa jestem, czy krótko po opublikowaniu “Urodzonych biegaczy” przypadkiem nie spadła sprzedaż butów do biegania kilku czołowych firm sporotowych. Ja gdy wczoraj zobaczyłam reklamę nowych butów chyba Nike’a, które mają kosztować bodaj 729 zł, mało z łóżka nie spadłam, stwierdzając, że kogo jak kogo, ale mnie to w bambuko robić nie będą. Wolę poddać się indoktrynacji McDougalla niż gigantów rządzących sportowym rynkiem, przechodzę fazę buntu w kwestii obuwia biegowego oraz biegania po asfalcie i mam ochotę biegać tylko po naturalnym podłożu w naturalnym obuwiu. Które, jak na złość, także stało się produktem marketingowym i kawałek cieniutkiej gumowej podeszwy obleczonej neonową siateczką kosztuje tyle samo, co buty z amortyzacją jak dla Godzilli. Wszystko to jest na głowie postawione.

To skoro biegać nie mogę (ale jutro już chyba tak!), idę pomęczyć się z Chodakowską. Nowa płyta jest, trzeba zobaczyć, czym tak internety straszą. No i nie ma to tamto, jeśli szalony pomysł wejścia na Mont Blanc (lub Elbrus) w te wakacje ma się udać, to trzeba powalczyć.

P.S. W bardzo dużym skrócie mój niedawny sen: Po tym, jak zeszła lawina pod MBlanc i ktoś zawinął mój plecak i zostałam bez niczego, trafiłam do nepalsko-zakopiańskiej chaty, gdzie tak długo tłumaczyłam obecnym, że muszą mi wydać resztę z 10 euro, bo jedna suszona morela kosztowała tylko kilkadziesiąt eurocentów, że Scott Jurek zaprosił mnie do San Francisco i powiedział, że mogę tam z nim mieszkać, jak długo chcę.

Tja. Dzień (noc) jak co dzień (co noc?).