Biegowy ‘flow’ i milion endorfin

Wpis miał nosić tytuł “Wpadłam”, ale w porę się zreflektowałam, co czynię. Dlatego nie w tytule, ale… wpadłam. Dokumentnie. Biegowy ‘flow’, faza totalnego biegowego (czy tylko?;)) zakochania, nosi mnie, ja nie biegam, ja fruwam. Chyba wskakuję na dobrą ścieżkę. Mam świadomość, że są/będą lepsze i gorsze chwile, wolniejsze wybiegania, brak sił i przeklinanie kilometrów do pokonania. Nie w tym jednak rzecz. Ogólna tendencja jest taka, że biegam szybciej, wolniej się męczę, sprawia mi frajdę realizowanie planu, szukanie kolejnych imprez biegowych, planowanie. Poza tym, uzależnienie od biegania i częstotliwość myślenia o kolejnym treningu chyba rosną proporcjonalnie do ilości obowiązków i stresów codziennych. Totalny reset. “Ain’t no mountain high enough”… nananana. Tak się czuję. Choć muzycznie biegam obecnie do ogniskowo-górsko-gitarowych szlagierów i patrząc na zachodzące za lasem słońce wizualizuję sobie Bieszczady albo inne Tatry, co daje niezłego ‘kopa’.

Tydzień temu odkryłam nową trasę (żeby jedną… kilka!) w okolicy – coś mnie podkusiło i wybiegłam poza ogrodzenie parku (w którym, notabene, całkiem przyjemnie się tuptało) a tam… raj. Kilkaset metrów szutrowej drogi wzdłuż ogrodzenia, a potem… skrzyżowanie i trzy nowe ścieżki. Pierwsza, po konkretnym zbiegu – coś a la wiejska/polna droga wśród traw i z lasem na horyzoncie, dość długa, dobra do… do wszystkiego w sumie. Druga – seria szalonych zbiegów i podbiegów, krzaczorków, mostek, rzeczka, kamienie, wreszcie kręty ale płaski odcinek wśród wysokich trzcin. Trzecia – prawie płaska, leśna droga, prowadząca… do domu. Tak właśnie. Kilkadziesiąt metrów od drzwi jest skarpa i nieoficjalne zejście do mojej nowej ścieżki. 🙂

Podbiegi… hm. Za pierwszym razem, kiedy wracałam z rekonesansu w nowym terenie, miałam do wyboru pobiec już znajomą, prostą drogą wzdłuż ogrodzenia, albo skręcić w lewo. Oczywiście wybrałam to drugie i po kilku sekundach przede mną ukazał się stromy zbieg. Poczułam usypujące się spod nóg kamienie i zaczęłam delikatnie zbiegać. W pewnym momencie podniosłam głowę i kogo zobaczyłam? Wbiegający pod górę sobowtór Kiliana Jorneta. Przysięgam. “O nie nie nie, teraz to za nic nie mogę tu zjechać na tyłku jak ostatnia pokraka”, pomyślałam. Nie zjechałam… uznałam za to, że te nowe biegowe ścieżki, to fajne są. Baaardzo fajne. No ale, miało być o podbiegach bardziej ‘merytorycznie’. Najpierw spanikowałam i stwierdziłam, że “pobiegać to ja tu sobie mogę, ale te podbiegi to marszem”. I co? Ani razu żadnego pitu-pitu marszu. Co więcej, te podbiegi były bez spadku tempa. Tak, nawet podbieg gigant od sobowtóra Kiliana. Kilkanaście sekund dochodzenia do siebie (w biegu) u góry… i do przodu.

A, jak było do przewidzenia, kupowanie butów ‘w ciemno’ to nie był najlepszy pomysł. Za małe są, skubane, o pół rozmiaru. Bo Asics z sobie tylko znanych powodów ma inną rozmiarówkę. Asicsowe 39 to wkładka 24,5 (a nie jak w normalnym 39 – 25 cm) czyli wychodzi rozmiar 38,5 (albo i 38 rzekłabym). Jakby ktoś-coś, to tanio sprzedam. To fajne początkujące trailówki są. Pikczerson poniżej.

Magda popełniła niedawno notkę o bieganiu i włosach. Mi samej bardzo długo włosy bardziej przeszkadzały niż pomagały w bieganiu a moja kreatywność w rozwiązaniu tego problemu ograniczała się do użycia kilku gumek i próbach okiełznania opadających kitek i znienacka wypadających kosmyków z warkocza. Do czasu… chyba w ramach mojego biegowego ‘flow’ nawiedzają mnie w snach genialne (acz dziecinnie proste) rozwiązania. Mam swój sposób na okiełznanie tego szaleństwa na głowie – warkocz dobierany! Nie pomyślałam o nim wcześniej, bo przez wiele lat sztuka zaplatania tegoż warkocza wydawała mi się wiedzą tajemną i nie do ogarnięcia. Tymczasem około dwóch tygodni temu, nie do końca świadomie, bo ucząc się i czytając teksty na zajęcia, zaczęłam bawić się włosami i… zaplotłam warkocz dobierany (albo raczej coś, co w niewielkim stopniu go przypomina). W każdym razie – trzyma niesforne włosy i pozwala o nich nie myśleć na n-tym kilometrze. No i nie wyglądam jak poranny wypłosz (patrz niżej).


Plan pod półmaraton się realizuje wzorcowo, w niedzielę kończę czwarty tydzień i chcę więcej. Jest power i jest euforia, ale trafiały się też trudne chwile. W sobotę eleganckie 6 km i wewnętrzny lament, że jak to, tylko 6, chcę więcej, kocham bieganie przecież. W niedzielę czekało mnie 13 km długie wybieganie, na które po sobotnich 6 km cieszyłam się jak dziecko. Pokarało mnie, bo te 13 km było od piątego kilometra walką z samą sobą. To nawet nie było zmęczenie jako takie; kilometry się dłużyły, miałam wrażenie, że poruszam się żółwim tempem i nie jestem w stanie przyspieszyć. I ta ogromna ochota, by się zatrzymać, choć na chwilę przejść do marszu. Najpierw przekonałam siebie, żeby biec do 6,5 km – połowy dystansu. Potem do 7. O, to już ponad połowa. No to do 8. 8 mam za sobą, jeszcze tylko 5… c’mmon! 9… 10… te 3 to w sumie tak jak końcówka maratonu, ludzie dają wtedy z siebie wszystko, biegnij! 11… no teraz to już nie wypada stanąć. 12… wiem, że dobiegnę, nieważne jest już tempo i czas, byle dobiec. Udało się 🙂
W poniedziałek już tęskniłam za bieganiem. We wtorek miało być 8 km. Po niedzielnej nauczce zaczęłam ostrożnie. Biegło mi się jednak świetnie, postanowiłam więc przyspieszyć w drugiej połowie. Tak też zrobiłam, nadal biegło się lekko i gdy Garmin pokazał 6 km, przyspieszyłam jeszcze bardziej. Sił miałam mnóstwo, uznałam, że dam radę te 2 km przycisnąć. Po 7 km poczułam jakiś kosmiczny przypływ energii (przecież powinnam być coraz bardziej zmęczona?) i zaczęłam frunąć (nie przeszkodził mi nawet Wielki Podbieg po drodze). Garmin pokazał 8 km, do domu był jeszcze kawałek, postanowiłam biec dalej. Ponad kilometr sprintu… i chciałam więcej. Zwariowałam czy co? 9,13 km i koniec – powiedziałam sobie stop, bo plan to plan, a w niedzielę będę miałą okazję zweryfikować ten rozpęd – czeka mnie 15 km. A najpierw 10 (jutro) i 6 (w sobotę).

Jak ja to kocham.

Misz-masz

Tyle tego i wszystko z innej parafii, że nie będę nawet próbowała płynnie przejść od tematu do tematu.

1. Tadam, tadam, tudum! Ja wiem, że teraz na co drugim blogu relacja z Maratonu Poznańskiego (i dobrze, bo czytanie o tym, jak pokonywaliście 42,195 to niezłe źródło motywacji, i w ogóle jesteście najlepsi i podziwiam i gratuluję każdemu z osobna), ale ja tu mam swój mały prywatny sukces. Sukces miał miejsce w niedzielę, kiedy to kończyłam drugi tydzień planu pod półmaraton. Dzień wcześniej, w sobotę, przebiegłam lekkie 6 km, ale na myśl o niedzielnych 12 robiło mi się słabo. No bo jak to, tak zupełnie ciągły bieg, żadnego zatrzymywania-ściemniania, żadnych świateł (biegam teraz po sporym parku, do którego dobiegam pokonując jedno przejście, które jakoś zawsze jest wolne), yyy… no chyba ktoś na głowę upadł. Pomyślałam jednak o poznańskich maratończykach, którzy kilka godzin wcześniej ukończyli swój bieg i stwierdziłam, że skoro kilka tysięcy osób przebiegło królewski dystans, to wstyd biadolić nad 12 kilometrami. Jak pomyślałam, tak uczyniłam i po 18.oo wybiegłam z domu. Najpierw bardzo wolno, no bo oborzedwanaściekilometrówktośbędziemniezeskrobywałzchodnika, po 5 km miałam trochę dość, ale przesłuchałam trzy razy pod rząd ‘Sex on Fire’ Kingsów i coś zaskoczyło. Gdy garmin pokazał 8 km, ku swemu wielkiemu zdziwieniu stwierdziłam, że mam ochotę przyspieszyć, nóżki chodzą jak maszyna i załapałam rytm. Tja, po 8 km. W każdym razie, z 6:30-40 wskoczyłam na 6:10-15 i tak pociągnęłam do końca. I chciałam więcej! Opamiętałam się jednak – plan każe, plan się realizuje. Poza tym zrobiło się ciemno i pusto, co w przypadku biegania w parku do najprzyjemniejszych nie należy, gdy nie ma się obok postawnego bodyguarda. A, jakoś tak wyszło, że po tej 12-tce na biegowym liczniku wybiło równo 500 km 🙂

2. Wczoraj plan-wyrocznia nakazał 8 km. Cały dzień na zajęciach myślałam, jak bardzo chcę pobiegać i jak lekko i cudownie będzie mi się biegło. Wróciłam do domu o 17.oo, nieziemsko głodna. Wydawało mi się, że grzanka z pesto i suszonymi pomidorami będzie lekką przekąską. Błąd. Pół godziny później miałam tego bardzo pożałować. Może gdybym trochę poczekała… ale jak tu czekać, kiedy o 18.oo robi się szarawo? Pobiegłam. Po niecałych 2 km miałam dość, postanowiłam dotruchtać do 3, zrobić interwały i wrócić do domu. O dziwo, 8x120m śmigało się całkiem nieźle. Potem jednak znowu ciężki żołądek i przeklinanie, na czym świat stoi. “No ale przecież nie wypada mniej niż 5 km, nie marudź i biegnij, choć 5 dla przyzwoitości”. 5.40… hm… to moze do 6… to jeszcze do końca tej piosenki… 6.60…. w sumie, to juz tak niewiele do 8… ale nie, 7 starczy… czy ja zwariowałam, rezygnowac majac 1km do zrobienia? O proszę, jest 8! 😉

3. Po niedzielnej 12-tce odebrałam smsa od znajomej, która ukończyła “20 km de Paris” (przez kilka miesięcy przygotowując się do tego biegu była przekonana, że biegnie w półmaratonie ;)): “Ewaaaa dobiegłam, 1.57!!”. Niezwłocznie (no prawie, priorytetem był jednak prysznic) zabrałam się do składania gratulacji w formie telefonicznej oraz fejsbukowej. W pewnym momencie zeszło na dalsze biegowe plany… na moją sugestię, że teraz to chyba czas pomyśleć o maratonie, usłyszałam: “w życiu nie przebiegne maratonu!”. Zamurowało mnie. Rozumiem, że ktoś zaczyna biegać, maraton wydaje się abstrakcją, zresztą pewnie tak jest do momentu przekroczenia mety takiego biegu, ale… dla mnie maraton może być abstrakcją, ale tak bardzo bardzo chcę go przebiec za jakiś czas (w zależności od wyniku w pierwszej połówce), że choć obecnie to nierealne, to chyba codziennie na głos albo w głowie mówię sobie “przebiegnę maraton”. A, obejrzałam ‘Spirit of the Marathon’ i chcę jeszcze bardziej. Chcę, chcę, chcę. No ale, ile osób, tyle “podejść”. Od tej samej znajomej usłyszałam też, że gdyby nie to, że biegła z chłopakiem i dwójką innych znajomych, to by nie dała rady sama, że razem lepiej bla bla bla… Ja uwielbiam w bieganiu samotność właśnie, choć kibiców na trasie bardzo bym mieć chciała i tego będzie mi w Weronie brakowało. Ale bieg-bieg… sama. M. powiedział mi ostatnio, że jestem aspołeczna i może coś w tym jest – nawet wiem co. Lubię ludzi, ale w kontrolowanych dawkach. Bryluję w małych grupkach, a już najlepiej to w interakcjach twarzą w twarz, nawet z nowo poznanymi osobami. Szybko wciągam się w rozmowę z nieznajomymi w podróży i czasem takie znajomości kontynuuję, dobrze czuję się w towarzystwie ludzi starszych od siebie, a także wśród ludzi, także w większych grupach, z którymi dzielę jakąś pasję i czuję się pewnie. Dlatego zakładam, że na imprezach biegowych nie dostanę ataku paniki 😉

4. ‘Dreams Today’ z najnowszej płyty Efterklang to utwór tak uniwersalny, że orety. Do nicnierobienia. Do nauki (reformy z początku lat 90. mam w małym paluszku po sesji naukowej z Efterklangiem w słuchawkach). Do biegania. Jak przy tym fajnie się tupta! Polecam. A na vimeo jest fajowy filmik pokazujący, jak nagrywali płytę w dalekiej Rosji. Czad.

5. Bo napisała o crossie. Że taki fajny i w ogóle najlepszy. To ja się do czegoś przyznam. Bo mnie też ciągnie w teren i od jakiegoś czasu myślałam, żeby sobie butki trailowe sprawić. Oczywiście jestem spłukana, więc butki pozostawały w zasięgu marzeń i to tych dalszych. Pewnego dnia (kiedy już byłam we Włoszech) pojawiła się możliwość zakupienia butków bardzo tanio. Kruczek był taki, że bez mierzenia. Kto kupuje buty, w dodatku biegowe (ale tak naprawdę każde) bez mierzenia, powiecie. No wiem. Też bym tak powiedziała. Nananana… kupiłam. Przywędrowały do mnie dziś w paczce z Gdańska. Trochę się denerwowałam, wyciągając je spod szalików i pościeli, bo kilka dni wcześniej na moje “i co, fajne te buty, takie terenowe?” moja mama napisała “no wiesz, takie adidasy”. Na szczęście, żadne tam adidasy. Asicsy śmigacze, po wstępnym przymierzeniu chyba dobre, ale teren pokaże. Być może całkiem niedługo, bo jeśli dobrze pójdzie, to ostatni weekend października spędzę w górach i może gdzieś pomiędzy wchodzeniem na Monte Cimone a leżeniem przed kominkiem wybiorę się na małe bieganko.

Spadające gałęzie, Jehowi i ginące bandaże. W biegu.

To dopiero tydzień realizowania planu pod półmaraton, a ja już wkręcona, nakręcona i rozkręcona. Chyba lubię plany i lubię sobie odhaczać wykonane treningi. Minimalnie zmodyfikowałam plan – teraz w każdy wtorek będą interwały, co drugi czwartek podbiegi, sobota kilka kilometrów i długie w niedzielę. Wczoraj było “długie” 10 km – ale jak dla mnie, to naprawdę długie, bo dawno tyle za jednym zamachem (?) nie biegałam. Ale. Zawzięłam się i przebiegłam. W sumie to nawet dobrze się tuptało. Byłoby bardzo dobrze, tylko że nie przewidziałam, że największe, palące słońce będzie o 16.oo. Przecież powinno być w południe. Tja… chyba w Polsce. Tyle dobrego, że założyłam krótkie spodenki i przez całe 10 km pocieszałam się, że owszem, padnę i nie powstanę, ale gruzińska opalenizna zostanie uratowana. Krótkie spodenki mają jednak ten minus, że w pewnym momencie (czyt. po 5 km) nogi zaczynają się nieprzyjemnie obcierać… bardzo nieprzyjemnie a wręcz boleśnie. Przewidziałam to (no wyżyny sprytu w to niedzielne popołudnie osiągnęłam) i zabrałam ze sobą talk (skoro już butelkę wody dźwigałam, to było wszystko jedno, co mi tam się majta w saszetce). W praktyce wyglądało to tak, że kilka razy przechodziłam do marszu, żeby talk zaaplikować, a po mniej niż pięćdziesięciu metrach stwierdzałam, że “już nie działa”. Jakby tego było mało, zgubiłam bandaż. Tak, bandaż też wzięłam. Nie, nie przewidywałam kontuzji. Bandaż służył do wypełnienia miejsca na butelkę, żeby się owa butelka nie telepała (mówiłam, że wyżyny sprytu..?). I ten głupi bandaż mi… no nie wiem, wypadł? Przez godzinę biegałam na tym samym odcinku, w którymś momencie wyciągnęłam butelkę z wodą, chowam butelkę, butelka się telepie… bandaż wyparował. Zniknął w niebycie, nie wiem. Prosty odcinek, pokonałam w tym czasie kilkadziesiąt metrów, nikogo na ścieżce. Czary-mary, nie ma.

Z innych atrakcji okołobiegowych: kilka dni temu spadła mi na głowę gałąź. Nie, nie “sama z siebie”. Biegnę ja sobie radośnie, zbliżam się do bramy parku, przy której rośnie drzewo gigant-mutant, pod drzewem jakiś pan coś majstruje na wysięgniku, cała akcja trwa może ze dwie sekundy, pan patrzy się na mnie, uśmiecha się (!), ja chcę się oduśmiechnąć, ale w tym momencie spada na mnie gałąź. Chyba tylko instynkt i intuicja sprawiły, że zdążyłam wyciągnąć rękę i osłonić głowę. W szoku nawet się nie zatrzymałam, tylko biegłam jeszcze dobrych kilkadziesiąt metrów.

Oraz, scenka ostatnia. Przedwczoraj. Bieganie poranne (już wracałam, więc było około 8-9), zdyszana, spocona i zapewne mocno czerwona na twarzy, skupiam myśli na chłodnym prysznicu czekającym mnie za kilkanaście minut. Wtem na horyzoncie pojawia się eleganckie małżeństwo. Myślę sobie “o jak to słodko i uroczo, starsi ludzie, poranny spacer, love is in the air” i inne takie. Akurat zwolniłam, państwo zbliżyli się do mnie i… zagadują. Najpierw jakieś uwagi o pogodzie i pięknym dniu (co przy włoskiej wylewności nie zdziwiło mnie specjalnie), po chwili jednak wyciągają ulotki i mini-książeczkę i z potoku słów wylewanych przez miłą panią wyłapuję powtarzające się “Gesu Christo” i coś o zbawieniu. Uważniejsze spojrzenie na książeczkę… no tak, Jehowi. Mówię, że nie jestem zainteresowana (cud, że udało mi się coś powiedzieć) i chcę biec dalej. Pani jednak naciska i tłumaczy, że to ważne, bo koniec jest blisko. W końcu powiedziałam, że “non parlo bene l’italiano” i “non capisco”, przebiłam się przez mur utworzony przez parę i uciekłam. Następnego dnia wchodzę rano do kuchni, siadam z kawą przy stole a tam… ‘Strażnica’. Pytam się mojej współlokatorki, dlaczego to przyniosła do domu, a ona że “jakaś kobieta dała jej to na ulicy, to wzięła”. No tak.

Jutro interwały i wycisnę z nich ile się da. A będzie tak, bo jestem bardzo zła, bo miałam za kilka tygodni jechać tu – klik. A nie jadę. No.

Z krainy słońcem i winem płynącej…

No to jestem sobie tu. W ciepłej, słonecznej Italii. Serio, słońce nieźle daje. Z przerwą trzydniową – już myślałam, że to apokalipsa jaka, czy co. No bo jak to, słońcobrak tu? Spokojnie, już wróciło. Dzisiaj tak przygrzało, że wyciągnęłam z czeluści szuflady krem do opalania. Kto wie, czy to nie wina słońca i jego wpływ na moją głowę, ale… decision made. W lutym półmaraton (Czyjawiemcorobię? Nie wiem.), a za rok… ehem… trollolollo, może maraton (Bo tak opisała swój start, że każdemu by się zachciało pobiec)? Z tym drugim muszę się jeszcze przespać, ale połówka to na pewno. Znalazłam nawet konkretny bieg… 17 lutego w Weronie (o amorrrre…) jest półmaraton o, uwaga uwaga, nazwie: Giulietta & Romeo Half Marathon. Tak właśnie. Nie wybaczyłabym sobie, gdybym nie spróbowała. Ale, ale. Półmaraton to już coś i wymaga planu, poza tym znudziło mi się już bezmyślne tuptanie i brak progresu. Jest plan. Od wczoraj realizowany. Bieganie cztery razy w tygodniu: wtorek (wczoraj było 6 km, i zasadniczo ten trening ma zawierać podbiegi – no to popodbiegałam trochę i pozbiegałam lekko…), czwartek (trochę dłuższy bieg), sobota i niedziela (długie wybieganie). Ten tydzień to odpowiednio 6, 8, 8 i 10 km. Największy tygodniowy dystans to 45 km w siódmym tygodniu. Cały plan tygodni ma dziewięć, jak nietrudno policzyć, do 17 lutego jest znacznie więcej czasu. Dlatego jako żem sprytna bestia (albo i nie, poradźcie, doświadczeni biegacze, czy dobrze wykombinowałam) znalazłam kolejny plan (bo ten to tak wstępniak pod pierwszy półmaraton) trochę bardziej wymagający. Idealnie pasuje, żeby się za niego wziąć zaraz po zakończeniu pierwszego planu i trafić w bieg w Weronie.

Biegowo w słuchawkach co żwawsze utwory Bena Howarda na rozgrzewkę, Kings of Leon „I want you”, Tracy Chapman (średnio raz w roku sobie o niej przypominam), Cut Copy, szmatławe disko typu partyparty na mocne interwały, Niemen na motywowanie się do Maratonu Warszawskiego za rok podczas długich wybiegań. Poza tym – co ipod zapoda. A jak tu się biega? No kurczę, parno jest jak nie wiem co. Muszę chyba wychodzić o 7 biegać, bo o 9 to już nie do zniesienia. To znaczy, do zniesienia, ale przez trzy kilometry. A gdzie dziesięć i więcej? Zresztą, zaczęłam zajęcia i 9 to i tak za późno, więc bez marudzenia – jutro wychodzę o 7. No, może 7.15 😉 Oprócz tego, że parno (i porno;)), to biega się… miło. W sensie – miło popatrzeć. Biegają panie, biegają panowie. Może nie tak masowo (pracując w PAP-ie zwrócono mi swego czasu uwagę na niewłaściwe użycie tego słowa, ale pal sześć, naprawdę mam na myśli „masowo”), jak w Londynie, ale też miasto jest kilkanaście (kilkadziesiąt?) razy mniejsze. W każdym razie, w „moim” parku (więcej na jego temat tu KLIK) śmigają piękne łydeczki przyodziane w krótkie spodeneczki, więc na brak doznań estetycznych nie narzekam.