Gdy trafiłam na informację o Bieganiu Po Prawdziwej Warszawie, ucieszyłam się bardzo. Potem przeczytałam, że pokonywany dystans to ok. 15-18km. Trochę się zasępiłam. Nigdy jeszcze tyle nie przebiegłam… z drugiej strony, skoro zwiedzanie, to przecież muszą być jakieś krótkie postoje? Raz kozie czy innemu zwierzęciu śmierć, zapisałam się i klamka zapadła.
Dojechać na Pragę – łatwa rzecz. Jeden autobus, drugi autobus. Pół godziny od wyjścia z domu jestem na miejscu zbiórki.
[po drodze schodząc z kładki wpadłam prosto na rowerzystę leżącego w kałuży krwi i porwanych częściach odzienia, na szczęście w tym samym momencie nadjechała para innych rowrzystów, pan miał apteczkę z wszystkim, co w apteczce być powinno i przystąpiono do akcji ratunkowej]
Biegaczy rozpoznać nietrudno, więc mimo pierwszego szoku związanego z wielkością i odnogami Ronda Starzyńskiego, szybko odnalazłam grupę biegowo-rowerową. Większość w koszulkach pomaratonowych lub górsko-biegowych, wszyscy raczej fit niż nie-fit. Osoby, które brały udział w bieganiu po Warszawie po raz trzeci dostały numery, Rafał-przewodnik powiedział kilka słów. I… start. Lekko, przyjemnie, ruszyliśmy. Ja jeszcze próbowałam (przez całą drogę zresztą) wybadać, kto jest kim i co nieco mi się rozjaśniło. Choć w ponad 20-osobowej grupie pewien stopień anonimowości zostaje zawsze zachowany, no bo jak tu biec i z 20+ osobami konwersować i jeszcze słuchać przewodnika? Szczególnie, że ciekawie mówił. Rili.
Wracając… początek zaskakujący, bo po kilku minutach wbiegliśmy w „las” i kilka razy trzeba było wbiec lub zbiec z nasypu, bo wszystko działo się w okolicy torów kolejowych. Chodziło (biegało) o to, żeby dostać się do cmentarza ofiar cholery z końca XIX wieku. Ciekawe, bo miejsce to nie jest oznaczone na żadnej mapie… dojechać tam „normalną” drogą też się nie da.
Dalej biegliśmy już chodnikami. Ciekawostki o konkretnych budynkach, Fabryka Trzciny (ach więc to tam!), najdłuższy blok w Polsce, perełki architektoniczne z pięknymi zdobieniami i wykuszami, bramy i podwórka, na które sama nigdy bym nie trafiła, a które skrywają ponad stuletnie dworki i zabytkowe domy.
Przebiegliśmy ponad 18 kilometrów, jeśli dobrze usłyszałam i policzyłam. Średnie tempo biegu wyniosło chyba niecałe 6’/km. Po drodze wypiłam litr wody i pół izotoniku. Kondycyjnie – bardzo dobrze, pod koniec „czułam” lekko nogi ale zatrzymując się co jakiś czas, mogłabym biec dalej. Choć dzisiaj… dzisiaj trochę „ałł”. Bo po biegu najpierw stwierdziłam, że przez Most Gdański mogę sobie przejść (błąd – nie wiedziałam, jak machać i czym, żeby nie zjadły mnie muchy, komary i inne skrzydlate stwory, których nad mostem była chmara), potem nie chciało mi się ponad pół godziny czekać na autobus, więc uznałam, że wdrapię się na Starówkę (schody bolały) i z Krakowskiego Przedmieścia złapię autobus do domu. Jak na złość, na przystankach na Krakowskim nie ma automatów biletowych. Skończyło się to tak, że przez półtorej godziny szłam do Placu Trzech Krzyży. A raczej człapałam. Czułam się jak po dniu w Tatrach, a gdy podliczyłam zrobione kilometry – schodzone i wybiegane, wyszedł mi maraton. Jeszcze raz ałł.
***
Bardzo miła była reakcja na informację, że jestem z Gdańska – przekazywałam Dzikiemu pozdrowienia od Agnieszki :P, gdy ten wszedł w słowo Rafałowi-przewodnikowi, wołając, że jest tu koleżanka z Gdańska, co zostało bardzo pozytywnie przyjęte. Kilka razy podbiegał do mnie ktoś z zaciekawieniem pytając, co robię w stolicy i czy będę przyjeżdżać co miesiąc na bieganie-zwiedzanie 🙂
Fajna sprawa – zobaczyć na żywo osoby, które się „czytało” do tej pory w internetach tylko. Dziki na przykład. No przecież to była postać legenda z bloga Wojtka Staszewskiego. A tu biegnie koło mnie, odzywa się, i jest przemiły. Takie rzeczy.