X Bieganie Po Prawdziwej Warszawie – Praga Północ

Gdy trafiłam na informację o Bieganiu Po Prawdziwej Warszawie, ucieszyłam się bardzo. Potem przeczytałam, że pokonywany dystans to ok. 15-18km. Trochę się zasępiłam. Nigdy jeszcze tyle nie przebiegłam… z drugiej strony, skoro zwiedzanie, to przecież muszą być jakieś krótkie postoje? Raz kozie czy innemu zwierzęciu śmierć, zapisałam się i klamka zapadła.

Dojechać na Pragę – łatwa rzecz. Jeden autobus, drugi autobus. Pół godziny od wyjścia z domu jestem na miejscu zbiórki.

[po drodze schodząc z kładki wpadłam prosto na rowerzystę leżącego w kałuży krwi i porwanych częściach odzienia, na szczęście w tym samym momencie nadjechała para innych rowrzystów, pan miał apteczkę z wszystkim, co w apteczce być powinno i przystąpiono do akcji ratunkowej]

Biegaczy rozpoznać nietrudno, więc mimo pierwszego szoku związanego z wielkością i odnogami Ronda Starzyńskiego, szybko odnalazłam grupę biegowo-rowerową. Większość w koszulkach pomaratonowych lub górsko-biegowych,  wszyscy raczej fit niż nie-fit. Osoby, które brały udział w bieganiu po Warszawie po raz trzeci dostały numery, Rafał-przewodnik powiedział kilka słów. I… start. Lekko, przyjemnie, ruszyliśmy. Ja jeszcze próbowałam (przez całą drogę zresztą) wybadać, kto jest kim i co nieco mi się rozjaśniło.  Choć w ponad 20-osobowej grupie pewien stopień anonimowości zostaje zawsze zachowany, no bo jak tu biec i z 20+ osobami konwersować i jeszcze słuchać przewodnika? Szczególnie, że ciekawie mówił. Rili.

Wracając… początek zaskakujący, bo po kilku minutach wbiegliśmy w „las” i kilka razy trzeba było wbiec lub zbiec z nasypu, bo wszystko działo się w okolicy torów kolejowych. Chodziło (biegało) o to, żeby dostać się do cmentarza ofiar cholery z końca XIX wieku. Ciekawe, bo miejsce to nie jest oznaczone na żadnej mapie… dojechać tam „normalną” drogą też się nie da.

Dalej biegliśmy już chodnikami. Ciekawostki o konkretnych budynkach, Fabryka Trzciny (ach więc to tam!), najdłuższy blok w Polsce, perełki architektoniczne z pięknymi zdobieniami i wykuszami, bramy i podwórka, na które sama nigdy bym nie trafiła, a które skrywają ponad stuletnie dworki i zabytkowe domy.

Przebiegliśmy ponad 18 kilometrów, jeśli dobrze usłyszałam i policzyłam. Średnie tempo biegu wyniosło chyba niecałe 6’/km. Po drodze wypiłam litr wody i pół izotoniku. Kondycyjnie – bardzo dobrze, pod koniec „czułam” lekko nogi ale zatrzymując się co jakiś czas, mogłabym biec dalej.  Choć dzisiaj… dzisiaj trochę „ałł”. Bo po biegu najpierw stwierdziłam, że przez Most Gdański mogę sobie przejść (błąd – nie wiedziałam, jak machać i czym, żeby nie zjadły mnie muchy, komary i inne skrzydlate stwory, których nad mostem była chmara), potem nie chciało mi się ponad pół godziny czekać na  autobus, więc uznałam, że wdrapię się na Starówkę (schody bolały) i z Krakowskiego Przedmieścia złapię autobus do domu. Jak na złość, na przystankach na Krakowskim nie ma automatów biletowych. Skończyło się to tak, że przez półtorej godziny szłam do Placu Trzech Krzyży. A raczej człapałam. Czułam się jak po dniu w Tatrach, a gdy podliczyłam zrobione kilometry – schodzone i wybiegane, wyszedł mi maraton. Jeszcze raz ałł.

***

Bardzo miła była reakcja na informację, że jestem z Gdańska – przekazywałam Dzikiemu pozdrowienia od Agnieszki :P, gdy ten wszedł w słowo Rafałowi-przewodnikowi, wołając, że jest tu koleżanka z Gdańska, co zostało bardzo pozytywnie przyjęte. Kilka razy podbiegał do mnie ktoś z zaciekawieniem pytając, co robię w stolicy i czy będę przyjeżdżać co miesiąc na bieganie-zwiedzanie 🙂

Fajna sprawa – zobaczyć na żywo osoby, które się „czytało” do tej pory w internetach tylko. Dziki na przykład. No przecież to była postać legenda z bloga Wojtka Staszewskiego. A tu biegnie koło mnie, odzywa się, i jest przemiły. Takie rzeczy.

11,5

11,5km. Szkoda, że nie był to bieg ciągły. Czułam jednak, że lewe kolano protestuje. Poza tym… najzwyczajniej w świecie miałam ochotę zatrzymać się i pokontemplować przyrodę. Od strony fizycznej-praktycznej: nigdy-więcej-nie-pobiegnę-godzinę-po-obiedzie. Niby nie było tego dużo – łyżka puree, kawałek kaczki, pomidor. Wymyśliłam sobie dłuższe wybieganie, więc ochoczo pochłonęłam snickersa i popiłam kawą. BŁĄD. Na szczęście ręka boska (no bo chyba nie moja własna inteligencja) uchroniła mnie przed zjedzeniem banana (tak, miałam taki zamiar). Bo wtedy to już nie wiem, czy bym przeżyła ten bieg.

Pierwsze 2km to standardowo mordęga. Tuptam, truchtam, mam ochotę stanąć na każdych światłach (ale oczywiście jak na złość, gdy tylko dobiegam do przejścia, światło zmienia się na zielone), wreszcie docieram do bramy Łazienek. Biegnę dalej, niecierpliwie patrząc na zegarek – czekam, aż minie moje magiczne 16 minut. Po 16 minut dzieje się cud. Przyspieszam i bieg zaczyna mi sprawiać przyjemność. No, dalej, do 20-tu minut. Ooo… tu zaczyna się bieganie. Od tego momentu zmęczenie smakuje inaczej, łapię rytm i szybciej lub wolniej, ale biegnę i „czuję” bieg. Nawet jeśli zatrzymam się na chwilę (zazwyczaj po to, żeby się napić), bez problemu wracam do biegu. Dzisiaj tak różowo nie było. Po pierwsze – wymieniony już obiad. Dramat. Przy każdym kroku czułam kaczkę. I ziemniaki. I tego nieszczęsnego pomidora. O snickersie nie wspominając… Po drugie – noga. O mamo… za jakie grzechy. Zesztywniałe lewe kolano, a raczej ten mięsień, co to z tyłu uda się chowa i do kolana prowadzi. Co to tam jest? Mam nadzieję, że „tylko” za słabo go rozciągnęłam przedwczoraj – a nie coś poważniejszego. Niby staram się o dokładne rozciąganie, szczególnie tego mięśnia, bo zauważyłam już, że wrażliwym jest. Co począć. W każdym razie uciążliwe to było i kilka razy zastanawiałam się, czy nie przerwać biegu – skończyło się to tak, że co ok. 2 km przystawałam na moment, łapałam oddech, piłam, biegłam dalej. Za każdym razem pierwsze kilkanaście kroków do przyjemnych nie należało. Potem było ok.

Ratowała mnie playlista – wrzuciłam trochę nowych utworów i radośnie hopsałam przy szybszych kawałkach. A, miałam napisać o mojej (kompromitującej) top 10 biegowej… napiszę. Next time.

W niedzielę zapisałam się na bieg po Pradze Północ. 15-18km, z przystankami krajoznawczymi. Trochę to daleko od mojego warszawskiego miejsca zamieszkania, ale wydaje się idealnym połączeniem biegania i zwiedzania, a chciałabym trochę Warszawy zobaczyć, zanim stąd wyjadę.

Wpis prawie tak długi, jak moje wybieganie

Dętka day. Albo raczej – dentka. Idąc dalej… słaby czarny humor się mnie dzisiaj trzyma. Do rzeczy więc. Po postawie biegającej, przyszedł czas na pozycję siedzącą, na ciepełko, na miękkiełko (huh?), nawet kubek inki się znalazł. Czego chcieć więcej?

(westchnięcie-jak to czego-westchnięcie-wina białego półsłodkiego gruzińskiego-westchnięcie-koniec tematu)

W pracy dzisiaj czułam się bliska przejścia na tamten świat od rana i już po niecałej godzinie przeglądania wiadomości musiałam ratować się przyklejaniem się do zimnych ścian w łazience. W sumie to bliżej niż na tamten świat było mi do zwolnienia się z pracy i pojechania do domu, ale ostatecznie zrezygnowałam i stwierdziłam, że i tak mi nikt nie uwierzy, że źle się czuję, a teatralne uderzenie głową w klawiaturę będzie o wiele bardziej przekonujące i, nie ukrywajmy, widowiskowe. To teraz patologia numer jeden: sekundy po tym, jak pomyślałam, że może by tu się zwolnić… nie, nie pomyślałam, że zasłużenie się zdrzemnę, poleżę, odpocznę. Nie. Moją pierwszą wizją było wskoczenie w biegowe ciuszki i DŁUGIE WYBIEGANIE. Tak właśnie. Czy ja przed chwilą napisałam, że ledwo stałam na nogach? Tja.

Wyszłam z pracy jak należy, pojechałam do domu. Cała mokra – kiedy wychodziłam z budynku, świeciło słońce, minutę później po przeciwnej stronie Placu Trzech Krzyży ktoś (no dobra, jakaś złośliwa chmura) postanowił sobie chlusnąć zdrowo. Jak to się mówi… OH WELL. W domu zastosowałam automanipulację (tak, sama siebie zmanipulowałam, to nie była nawet autosugestia czy perswazja) i przekonałam siebie, że jakieś 8km mi nie zaszkodzi (przynajmniej odpuściłam sobie długie wybieganie w stanie, jaki przedstawiałam). Wsunęłam porządną porcję węgli + pomidory z ziołami i… padłam. Te dziewięć pierogów mnie powaliło. „Muszę się zdrzemnąć, tylko 20 minut…”. Mhm. Alarm. Mój dziwacznie ustawiony alarm dzwoniący co dziewięć (nie mam pojęcia, dlaczego, musiałam to ustawić przez sen; swoją drogą – dziewięć pierogów, dziewięć minut, na dziewiątą miałam do pracy, dziewięć to mój numer w dzienniku w szkole, dzie… dobra, już, koniec) minut. Raz. I drugi. Pobudkaaaa. Nieprzytomnie wciągnęłam na siebie spodenki, koszulkę… już miałam iść po buty. Podniosłam się z łóżka i… OH WELL po raz drugi. Apokalipsa za oknem. Apokalipsa do kwadratu. Niebo miało kolor… to nie był ładny burzowy granat z gołębią szarością. Nie. To był kolor mętnej, mulistej rzeki zaprawionej czernią. Do tego niektóre chmury, przysięgam, były pionowe. Serio. Tu oczywiście apokalipsa urasta do rangi sześcianowej, ja stwierdzam, że to tornada z północy kraju przywędrowały nad Warszawę. Jest po 19.oo, co z bieganiem, no co to w ogóle ma być. Mija dziesięć, może piętnaście (nie, nie dziewięć) minut i… po sprawie. Przejaśnia się, jest świeżo, rześko i cudownie. Nie było co się zbyt długo zastanawiać, buty i fruu.

I pobiegłam. Z założeniem, że bez ciśnienia. Że ok, słabiej się czuję, więc mogę się czasem zatrzymać na kilka łyków wody z izotonikiem, odetchnąć, i biec dalej. Jak było? Dobiegłam do Łazienek (o radości… Park Łazienkowski po burzy = zero leniwych spacerowiczów, prawie sami biegacze, puste alejki, wspaniale), przebiegłam główną aleją (co te chińskie stwory i lampiony tam robią? fu), z uznaniem popatrzyłam na biegaczy robiących podbiegi na Agrykoli, pobiegłam dalej do Ujazdowskiego, powrót do Łazienek, boczne ścieżki, do punktu startu… i znowu cała główna aleja i z powrotem… i do domu. Wolno, spokojnie,  10,75km w 1:07:43, co ciekawe – im dłużej biegłam, tym więcej sił miałam – do 30-tej minuty się męczyłam, potem – biegło się genialnie, a już ostatnie dwadzieścia minut frunęłam.

Kończąc – o motywacji słów kilka. Dzisiaj po prostu wiedziałam, że chcę biegać – bo teoretycznie powodów miałam milion, żeby nie pobiec i nie tragedii by nie było. Chciałam, czułam, że tego potrzebuję – nawet jeśli miałabym sporo przeczłapać. Przedwczoraj tak prosto nie było. Owszem, na trening wyszłam z chęcią, ale biegnąc nieźle musiałam się nagimnastykować, żeby stawiać każdy kolejny krok. W końcu, bliska machnięcia ręką „na wszystko”, przeszłam do konkretów. I zaczęłam dosyć agresywny wewnętrzny monolog. Nie wiem, co psychologia na to, zapewne trzeba milej i łagodniej, trudno. Moja metoda na mnie działa, więcej mnie nie interesuje. Otóż zaczęłam w różnych formach sama się prowokować: „Za miesiąc wchodzisz na Kazbek, i co, wolisz tam umierać ze zmęczenia, czy teraz tu? Tu jest w miarę prosta ścieżka, biegniesz tylko z pasem z bidonem i kluczami, na Kaukazie będzie wielki plecak i góra, która ma ponad 5 tys. metrów… nie pobiegniesz teraz, nie wejdziesz na szczyt za miesiąc”. To ostatnie poskutkowało najbardziej 😉 Nie wyobrażam sobie nie zdobyć Kazbeku. Mówię oczywiście o swojej kondycji i formie, bo warunki pogodowe to rzecz niezależna, i jeżeli (tfu tfu) nie będzie warunków, żeby wejść, to nie będę ryzykować, bo to oczywista głupota i brak szacunku – dla gór i dla życia. Natomiast to, co mogę zrobić, żeby wejść – czyli zadbać o swoją kondycję i przygotowanie szeroko rozumiane, zrobię. I nie ma, że boli 🙂

Jutro dzień przerwy – cały dzień wypełniony, pojutrze zaatakuję 13km 🙂

Krótko. Po upałach

Od tygodnia biegam po 4km (plus/minus kilkaset metrów), niewiele ponad dwadzieścia minut. Mało.  Przecież po takim czasie człowiek dopiero się rozkręca i zaczyna właściwy bieg… No tak, ale “właściwy bieg” przy 36 stopniach na termometrze zaczyna się w momence wyjścia z domu, kiedy uderza fala gorąca. Do tego wilgotność taka, że i o drugiej w nocy wszystko do wszystkiego się klei. W każdym razie: sporo wody przed treningiem, izotonik z wodą (sam jest za słodki, no i upał upałem, ale 20 minut to nie jest długi bieg), czapeczka (dziś pierwszy raz zmoczona-zmrożona, jak mądry komentarz na innym biegowym blogu podpowiedział), i lecimy.

Na szczęście dziś już minimalnie lepiej. A jutro.. jutro nawet kilka stopni mniej. Doczekać się nie mogę. Bo nogi chcą już więcej kilometrów. I wreszcie będzie trochę czasu – po dziesięciu dniach roboczych pod rząd, chwila wolnego. W tym mini przeprowadzka i czynności towarzyszące oraz sporo siedzenia w papierach, ale bieganie ma status priorytetowy.

(trochę słońca jednak niech będzie, nogi wypadałoby opalić, a ja właśnie nowe spodenki nabyłam drogą kupna i koniecznością jest przetestować)

(dłuższe pisanie nastąpi, ale na klawiaturze, która reaguje na dotyk – teraz ćwiczę cierpliwość na szatańskim ustrojstwie, które za piątym razem reaguje na uderzenie).

Wieczornego biegania cd.

Z porannego biegania wyszło wielkie nic, bo gdy budzik zadzwonił o 5.45, byłam w stanie jedynie wydać z siebie bliżej nieokreślony dźwięk, mający oznaczać, że owszem, mogę wstać, ale będę umierać ze zmęczenia w pracy. Prawda to czy nie, w każdym razie nie wstałam. Natomiast wieczorem… co piętnaście minut wystawiałam głowę na balkon, niecierpliwie czekając na temperaturę znośną, by w ogóle zacząć myśleć o wyjściu z domu. O 20.oo stwierdziłam, że taki moment właśnie nadszedł. Z lekkim niepokojem uświadomiłam sobie, że zostało mi niecałe pół butelki wody, ale lepsze to niż nic. Ipod, telefon (tylko dlatego, że korzystam ze stopera w telefonie), klucze, banknot o najniższym nominale (przydał się w drodze powrotnej, gdy w jedynym czynnym sklepie dopadłam wodę i powerade’a). Na schodach zaczęłam przypinać ipoda i jakaż była moja rozpacz i niedowierzanie, gdy lampka baterii zamigotała na czerwono. Normalny człowiek machnąłby na to ręką i pobiegł. Ale nie ja. Zawróciłam, ze spuszczoną głową wróciłam do mieszkania i zaczęłam ładować kostkę, w duchu się z siebie śmiejąc. Posprzątałam, pokontemplowałam swoje roztrzepanie, i tym razem faktycznie poszłam biegać. Najpierw niecały kilometr do Ogrodu Saskiego, potem okrążenie wokół tegoż i kilka prostych od fontanny do końca parku. 24 minuty, 4,3km. Nogi chciały więcej, łatwo złapałam rytm, ale czułam, że automatyczne truchtanie byłoby głupotą, bo w pewnym momencie poczułam, jak przegrzewa mi się ciało. Wypiłam w międzyczasie wodę, ale było tak parno, że czułam, jak pocą mi się uszy. I broda. I powieki. Nie wiem, czy jakiś skrawek mojego ciała się nie pocił 😉  Dobiegłam do ławki, porozciągałam się, utłukłam kilka bezczelnych komarów (jak widać, istnieją stworzenia, których człowiek w takim stanie nie odstrasza), próbujących pozbawić mnie krwi i postanowiłam iść do domu. Była 21.3o, nadal tak samo parno, wielu biegaczy na ulicach. Wcześniej się nie da. A padać zaczyna dzisiaj dopiero teraz – wyjątkowo późno, bo tuż przed północą.

 Królestwo za bryłę lodu 2x2m, na której można by się rozpłaszczyć do końca świata, albo chociaż tych upałów.

***

A propos telefonu. Albo raczej powodu, dla którego z nim biegam. Tak jak napisałam – chodzi o stoper. Przed dzisiejszym bieganiem spędziłam dobre dwie godziny oglądając pulsometry i zegarki do biegania w internetach. Wiedzy i orientacji w temacie mi nie przybyło, chyba jeszcze bardziej zakręciło mi się w głowie. Oczywiście trzepoczę rzęsami do Polarów i Garminów z najwyższej półki, ale realne możliwości to jakieś 400 złotych (maksymalnie). Zależy mi na pomiarze dystansu, pulsu, kalorii – to przede wszystkim. Zdaję sobie sprawę, że dokładny pomiar to tylko z GPS-sem, ale to chyba jeszcze musi poczekać. Znalazłam to: http://www.sklep-presto.pl/product-pol-23825-Zegarek-outdoor-damski-Accelerator-Carnation-Wms-Tech40.html, http://www.asport.pl/p/20565,320/zegarek-z-pulsometrem-i-sensorem-krokow-health-touch–8482–plus-timex/ i http://www.runexpert.pl/product-pol-2158-Pulsometr-Sigma-RC-1209.html.

A propos 2 – ipod. Nie wyobrażam sobie treningu bez muzyki. Tyczy się to treningu w mieście, bo w lesie wydaje mi się barbarzyństwem zagłuszać przyrodę jakąś Rihanną czy innym Danza Kuduro (tak, tego właśnie słucham, jak biegam – muzyka, która w każdej innej sytuacji sprawia, że przewracam oczami z przerażeniem i chcę uciekać, jest idealna do biegania;)). W każdym razie, jak pokazał dzisiejszy trening, ipod musi być. Mały, zgrabny shuffle. 2GB mieści wszystko, co mi do szczęścia potrzebne. Pamiętam, że kiedy go kupowałam, miał być moją motywacją biegową – i poniekąd jest. Z tyłu mam wygrawerowane (kupując on-line, o czym nie miałam pojęcia, a było bardzo miłą niespodzianką, można wybrać opcję wygrawerowania dowolnego napisu) „keep calm and run on” i tego się trzymam 🙂 Wyjątkiem było bieganie poniedziałkowe z bratem moim – przecież nie wcisnęam sobie w uszy słuchawek. Był to jednocześnie niezły sprawdzian, czy biegamy wempie konweracyjnym – na szczęście tak. Da się więc bez muzyki… ale obowiązkowo w towarzystwie.

W trudnych warunkach pogodowych

Jest krótko po 22.oo, a ja chyba zaraz udam się w ramiona Morfeusza. W pracy przeżywałam absolutny kryzys przez cały dzień (mimo, że zaczynałam dopiero o 15.oo, ale już od południa czułam, że w Totka to ja tego dnia nie wygram). Uroku dodawał fakt, iż ktoś (nie zidentyfikowałam jeszcze kto) uważa, że klimatyzacja jest niezdrowa (szczerze mówiąc nie interesuje mnie to, gdy temperatura przekracza 30 stopni, i to konkretnie), więc będziemy otwierać okna. O mamo… literki skakały mi przed oczami, zamiast przecinków stawiałam kropki, w gardle mnie ściskało. Niespodziewanie o 20.oo okazało się, że mogę wyjść wcześniej, z czego ochoczo skorzystałam. Radosny duch we mnie wstąpił, gdy pomyślałam, że za pół godziny będę w domu i pójdę pobiegać do Ogrodu Saskiego choćby. Chwilę przed wyjściem sprawdziłam jeszcze wiadomości i jakież było moje zdziwienie, gdy przeczytałam, że na Pradze spadł grad wielkości jajek. Jaki grad, jaka burza, przecież za oknem jest całkiem jasno. Gdy po chwili znalazłam się na Alejach i spojrzałam za siebie, zrozumiałam, jaki grad i jaka burza. Czarne chmury nadciągały w tempie ekspresowym. Lunęło dokładnie w momencie, kiedy wchodziłam do bloku. Żegnaj wieczorne bieganie, witajcie błyskawice i grzmoty. Dlatego nie widzę innej opcji, jak wstać przed 6.oo i biegać godzinę. Prysznic, śniadanie, i na 9.oo do pracy. Bo biegać, proszę państwa, w dzień się nie da w Warszawie w tym tygodniu. Wieczorem robi się znośnie, ale co z tego, skoro momentalnie pojawia się burza i robi się czarno.

Wczoraj jednak udało się wieczorem zrobić lekkie wybieganie – burza się spóźniła. Służbowo w Warszawie był mój brat i postanowiliśmy pobiegać w Łazienkach. Stety/niestety, dojazd do Łazienek wymaga miliona objazdów, więc daliśmy sobie spokój (ale próbujemy jeszcze raz w czwartek!) i zaparkowaliśmy przy Ogrodzie Saskim. Co prawda ledwo człowiek wystartuje, już jest po drugiej stronie parku, ale na tak lekkie wybieganie było w sam raz. Brat mój dawno nie biegał i też zbyt forsować kolana nie może, więc potruchtaliśmy sobie kilkanaście minut, A. został na ławce przy fontannie, a ja pobiegłam dalej, żeby chociaż 4km zrobić. Był apetyt na więcej, ale to już nadrobię jutro. Wrażenia zdecydowanie pozytywne, w szczególności z powodu miękkiego podłoża przeplatającego się z odcinkami asfaltowymi – moje stawy chyba się cieszą.

Warszawa

Melduję się ze stolicy. Warszawa niestety nie zachwyca latem. Wczoraj, po kilku godzinach jazdy Polskim Busem (latem serwują lody jako poczęstunek! kto by się spodziewał..) przy dobrze podkręconej klimatyzacji, Warszawa uderzyła mnie falą gorąca i miękkim asfaltem. Nie było nawet mowy o bieganiu, musiałam się zainstalować w mieszkaniu i przygotować na pierwszy dzień praktyk. Przełamałam się też i zajrzałam do Strefy Kibica, ale niestety, pozytywnych wrażeń brak. Przepychanki, rasistowskie komentarze, co rusz rozlewające się piwo, a przede wszystkim trudność z ogarnięciem wzrokiem całego ekranu (o ile nie mierzyło się przynajmniej 180 cm).

Dzisiaj do Warszawy przyjechał A., więc za godzinę, gdy temperatura stanie się znośna, pójdziemy biegać. Prawdopodobnie na Polu Mokotowskim, bo mam dość Warszawy asfaltowo-betonowej. Na szczęście-nieszczęście mieszkam w centrum, więc jeśli zechcę do Pola dobiec, to koniecznością będzie przedzieranie się przez Aleje. Zobaczymy. W każdym razie mam nadzieję na jakieś 8km.

Trochę bolą mnie szarpane ostatnie statystyki na run-logu, jednak pocieszam się, że to, że nie biegałam, nie znaczy, że leżałam plackiem. Były inne sportowe atrakcje, w tym przeprzyjemna przejażdżka rowerowa z M. z gdańskiej Starówki nad morze. Ścieżki rowerowe w Gdańsku są naprawdę godne polecenia, ani się obejrzałam, przemknęliśmy przez Wrzeszcz i Oliwę. W Brzeźnie doznałam niewielkiego, ale szoku – że to już “sezon”. No faktycznie, sezon… kolorowe budy i dochodzące z trzeszczących głośników “Daj mi tę noc” skutecznie nas odstraszyło i pojechaliśmy dalej – do Brzeźna właściwego, za molo, w stronę portu, gdzie było o wiele bardziej kameralnie. W planach była kąpiel w morzu (jeszcze bardzo zimnym), ale gdy pobiegłam ocenić temperaturę, odstraszyły mnie paskudztwa pływające przy brzegu – bez problemu weszlabym do wody nawet o kilka stopni zimniejszej, ale wizja wysypki i innych alergii po takiej kąpieli skutecznie mnie odstraszyła. Tym niemniej, ponad 26km przejechane, słońce chwyciło, nogi coś poczuły (trudno, żeby nie poczuły, jeśli jedzie się na rower z kimś dwa razy większym i pięć razy silniejszym, kto z szelmowskim uśmiechem pyta co skrzyżowanie, czy na pewno daję radę). Pamiętam, jak fantastycznie się czułam i jak myślałam, że sport to najwspanialsza rzecz na świecie. Siedząc w domu, czułam piasek na nogach i ten specyficzny, nadmorski zapach i skórę przesiąkniętą morską bryzą. Jaki okrutny kontrast z Warszawą…

Nic to, spróbuję dać stolicy szansę, za godzinę bieganie 🙂