Stagnacja-hibernacja

Czwarty dzień bez biegania. Jutro będzie piąty prawdopodobnie, bo mam zajęcia non-stop od rana do wieczora, chyba że machnę ręką na gościnny wykład z profesorem emeritusem, który mówi takie dziwactwa, że aż boli. Dziś już miało być choć krótkie bieganko, ubrałam się, prawie gotowa do wyjścia – dostałam wiadomość, że niedługo mam być pilnie na uczelni. Szybkie spojrzenie na zegarek, zrzucenie jednej warstwy, zamiast biegania trening Ewy Chodakowskiej + wyzwanie pompkowe. Turbo prysznic, turbo wciąganie dżinsów, już wrzucałam książki do plecaka… sms. Że odwołane, że nie mam przychodzić. No i jak tu się nie zdenerwować?

Jednak nie denerwuję się. Jestem tylko dziwnie zrezygnowana, to chyba trochę wiosenne przesilenie, ciągła senność i “zamulenie”, kiepska sytuacja z mieszkaniem i niepotrzebny stres i emocje z tym związane, nawał pracy na uczelni a od dwóch dni smutek rozciągnięty niczym chmura z powodu tragedii w Karakorum. Blisko mi do tych ludzi, znam to środowisko i osoby dotknięte tą tragedią i to po prostu boli. I z takiej perspektywy “witki mi opadają” w reakcji na idiotyczne pretensje właścicielki mieszkania i na sztucznie stwarzane problemy. Co jakiś czas w świat powinna być pompowana solidna dawka dystansu. Każdemu z osobna do siebie samego.

Buty biegowe stoją pod oknem i nic nie mówią. One nawet nie patrzą na mnie z wyrzutem. Stoją tam sobie i nic. To chyba gorsze, niż bezpośredni komunikat. A trening sam się nie zrobi i do brukselskiej 20-tki też się ciało bez pomocy mej nie przygotuje. Nie wiem, jedno wielkie nie wiem. Stagnacja-hibernacja między wiosną a zimą, mechaniczne odruchy. W głowie jest chęć powrotu na pełne energii obroty i tory, ale teraz nie jest najlepiej.