Już nie Iron Woman

– Dzień dobry, ja na zdjęcie szwów.
– A po jakim zabiegu?
– Wyjęcie materiału z piszczeli po zespoleniu złamania zmęczeniowego.
– Słucham? Jak pani tę kość złamała?
– Tak w skrócie to na półmaratonie, ale to zmęczeniowe, więc…
– Pierwsze słyszę, taka twarda kość! Może pani jakieś niedobory miała?

Tak się zaczęło wyciąganie szwów. Od trzech dni pomykam już bezszwowo, choć słowo “pomykam” jest tu lekko na wyrost. Wietrzę rany, nadal przyjaźnię się z kulami, choć po pokoju poruszam się ruchem posuwistym-parkietowym, podpierając się o meble. Do kontroli i decyzji o odstawieniu kul(i) jeszcze trzy tygodnie. Czyli że półmetek mamy, bo operacja była trzy tygodnie temu, co do dnia.

No właśnie, operacja. Nie będę ukrywać – bałam się strasznie. Nie operacji jako takiej, bo specjalistów miałam najlepszych i gdyby (odpukać!) komuś trzeba by podobnych hec chirurgiczno-ortopedycznych w Gdańsku, to polecę konkretnie. Bałam się bólu pooperacyjnego, bo na wspomnienie doświadczeń z wkładania gwoździa robiło mi się słabo. Nastawiłam się więc na ból nieziemski, ogromne ilości morfiny i tępe wpatrywanie się w szpitalny sufit. Tymczasem… miła niespodzianka. Wracam z bloku, ląduję na sali pooperacyjnej i nerwowo czekam, aż zacznie boleć. Naprawdę boleć. Czekam, czekam… coś czuję w okolicach kostki (tam, gdzie były dwie śruby), ale to bardziej powrót czucia i lekkie ćmienie, niż ból, jakiego się spodziewałam. Dopiero kilka godzin później zaczynam czuć “ból” w okolicach kolana – a tam spodziewałam się najgorszego. Jasne, to nie były najprzyjemniejsze chwile mojego życia, ale jak najbardziej do zniesienia. Dostałam kroplówkę z paracetamolem, ale sączyła się przez kilkanaście godzin. Do kroplówki bezpośrednio pooperacyjnej (odżywczej) poszła tylko odrobina pyralginy, a na noc, żebym usnęła, dostałam podskórnie tramal – nie wiem, kiedy odleciałam, co następnego dnia pielęgniarka skwitowała krótkim “i co, nieźle panią tym wczoraj uśpiłam?”. Tramalu, który dostałam do domu w tabletkach, nie wzięłam ani razu.

A sama operacja? Najpierw klasycznie głupi jaś, co u mnie wyglądało tak, że jeszcze na oddziale odleciałam na pół godziny, po czym gdy zabierano mnie na blok, byłam już całkowicie przytomna i trzeźwo myśląca. Na pytanie anestezjologa, czy chcę spać, dziarsko odpowiedziałam, że nie, no jakże, po co, żadnego spania. Taka odważnisia. No, ale wcześniej było znieczulenie. Wiecie, jakie teraz cuda tam mają? Kurczę, gdybym była lekarzem, to chyba anestezjologiem. Magia. A raczej – czysta chemia. Przy pierwszej operacji dostałam klasyczne znieczulenie od pasa w dół – wkłucie w kręgosłup. Byłam przekonana, że tym razem będzie tak samo – tak zresztą wynikało z rozmowy z anestezjologiem poprzedniego dnia. Tymczasem… owszem, znów w kręgosłup – więcej wkłuć i jakby wcieranie w jedną stronę, tak przynajmniej to odczułam. I… tylko jedna noga znieczulona! Kosmos.
Potem się zaczęło. Dwie godziny dziubania w nodze, trzech chirurgów, dwóch anestezjologów, asystent. A zanim dziubanie – znajome już “ale mi niedobrze…”, tym razem poratowano mnie tlenem. I również znajome dreszcze z zimna, przykrywanie kolejnymi warstwami, “panie doktorze, pacjentce jest zimno”, “jak to, ja tu zagrzany jestem!”, w drugiej połowie operacji jakby lepiej, pod koniec asystentka podchodzi i cicho mówi: “specjalnie dla pani podkręciłam do 27 stopni”. No ale – operacja. Ciachu ciachu, “masz śrubę?” – “mam”; “kręci się, ale nie wychodzi..” (co oni mi robią, ratunku); “tu trzeba wyskrobać trochę” (ratunkuuu! trzeba było wziąć te nasenne); “to teraz gwóźdź, wybijamy, młotek poproszę” (albo chociaż zatyczki do uszu), bam, bam, bam – czuję szarpnięcia w kości, ale po chwili słyszę “już, mam, wyciągnięty”. Uff.

Szpital – nic się nie zmieniło, nadal tak samo cudownie. Bez ironii. Warunki, personel, opieka – bajka. Trzyosobowe sale z łazienką z prysznicem, smaczne jedzenie (gdyby jeszcze nie taka bezmięsna i bezglutenowa wybrzydnisia, jak ja…), pełen komfort. No i… półtora roku po operacji, wszyscy, od pielęgniarki po rehabilitanta, mnie pamiętali. “Ooo, to pani, z tego półmaratonu, zmęczeniowe…”.

Na koniec najważniejsze. Najważniejsze dla mnie. Mam docelowo zielone światło na bieganie! Trochę czasu jeszcze minie, teraz przede wszystkim wzmacnianie i wyrównywanie nóg, ale za czas jakiś – tak! Warunek jest jeden, trzeba będzie nauczyć się naturalnego. Nie mogę się doczekać!

I… nikomu nie życzę “przygody” takiej, jak moja, ale jak już się zdarzy – można z tego wyjść. Operacja to ostateczność, bo dopóki nie ma złamania solidnego, zazwyczaj wystarcza regeneracja i rehabilitacja bez zabiegu, ale jak już do niego dojdzie… to walczcie o wyjęcie gwoździa. Nie jest to konieczne, więc czasem lekarzem może się “nie chcieć” – będą mówić, że z gwoździem można żyć, że to kolejna ingerencja itd. W rzeczywistości wygląda to tak, że metal zostawia się u osób starszych, które mają słabsze kości, ogólnie gorszy stan zdrowia, no i te szacunkowe kilkanaście lat życia przed sobą. U osób młodszych zazwyczaj lepiej metal wyjąć. Nie wiadomo, jak będzie się zachowywać za kilkanaście-kilkadziesiąt lat, może być problem w razie konieczności badań typu rezonans, ewentualne złamanie tego samego miejsca/okolic będzie o wiele bardziej nieprzyjemne, no i… psychiczny dyskomfort jest spory. Bo niby wszystko w porządku, a jednak w głowie coś siedzi. Podświadomie inaczej obciążamy nogę, co może mieć swoje konsekwencje w dłuższej perspektywie. Wierzcie mi, lepiej mi z całkowicie moją kością. A ajronłuman jeszcze przecież mogę zostać 🙂

8 thoughts on “Już nie Iron Woman

  1. To dobrze, że już pomału dochodzisz do siebie, z kontuzjami nie ma żartów.

    Ja zawsze staram się uważać aby nie przedobrzyć – w zeszłym roku miałam problemy z piszczelami, zyczę szybkiego powrotu do zdrowia i do biegania 🙂 Oczywisćie 🙂

Leave a comment