“Przestań, przecież nie biegam”

Głowy nie oszukasz. Możesz tłumić, tłamsić, ignorować… a jednocześnie zachowywać się jak schizofrenik, oglądając dziesiątki filmów, czytając książki, czy wreszcie zapisując się na lekcje z instruktorem. Możesz oficjalnie mówić, że rower to głównie w ramach rehabilitacji, no bo po co innego. Przecież w leżeniu na taborecie i ćwiczeniu rąk do kraula nie ma nic dziwnego. Nic. A gdy ktoś za dużo węszy i próbuje coś zasugerować, odpowiadasz: “Przestań, przecież nie biegam”.

Tylko potem… przykładasz głowę do poduszki i dzieją się rzeczy. Takie rzeczy.

Zaczyna się od tego, bez żadnych wstępów, że jestem w wodzie i płynę. No, jest słynna “pralka”, ale daję radę. Niezły czas, wychodzę z wody… gdzie mój rower?! (padają niecenzuralne słowa) Przecież ja nie mam roweru! To znaczy mam, ale w piwnicy setki kilometrów stąd i na pewno wymaga choćby spotkania z pompką. I ścierką. O przeglądzie nie wspominając. Ani o tym, że to typowy góral… Załamana (i mokra, przypominam) biegam wśród ciągle wychodzących z wody pływaków i błagam o pożyczenie roweru (co z tego, że potrzebują go tak samo, jak ja).

Kolejna scena.

Odbiór pakietu startowego – dostaję numer, jakieś żelki, wielką torbę cukierków-energetyków na trasę. Do startu coraz bliżej, a ja znów bez roweru – spanikowana czegoś szukam – w kozakach, codziennym stroju. Co tu robić, część zawodników już wystartowała, a ja nie mam roweru. Jestem zdeterminowana i zdesperowana; na balkoniku stoi kilkunastu pro kolarzy, a pod balkonom koło mnie ich czad szosy. Zadzieram głowę, błagalnie patrzę i proszę, żeby mi któryś swojego roweru użyczył. Nie wiem, co mówię, ąle nagle wszyscy się śmieją i podnoszą ręce krzycząc “ja pożyczę, ja!”. Dostaję rower, uświadamiam sobie, że to przecież spd, a ja tu w kozakach, no trudno. I jadę (nieważne, że tak jakby pomijam pływanie). Ruszam w momencie, gdy z wody wychodzą ostatni pływacy. Jedzie się lekko, wręcz frunę, wyjeżdżam z miasta, zostaję w tyle, ale dzielnie pedałuję. Wtem! Krajobraz się zmienia, grząski, mokry piach, gdzie ja z tą szosą, za mną dopiero 30 km, muszę prowadzić rower, zaczyna się ściemniać i jakoś tak niebezpiecznawo się robi. Nagle czuję się bardzo zmęczona, szybko kalkuluję w głowie, że gdy ja będę kończyć rower gdzieś hen daleko, większość będzie na mecie, a gdzie ja i półmaraton z chorą nogą! Decyduję się na powrót, spotykam grupkę dzieci – kolędników (mamy sierpień, ekhem), próbuję wrócić, choć jakoś droga prostsza się wydawała w drugą stronę. Gładka szosa zmieniła się w wąskie weneckie chodniki, ale powtarzam sobie, że jakoś trafię, a za rok wrócę przygotowana.

Nie nadążam za moją głową.

Przychodzi Ewa do lekarza…

Od czasu operacji raczej niespecjalnie się tu uzewnętrzniałam, przynajmniej bezpośrednio, z informacjami na temat stanu mojej nogi. Tu ćwiczenia, tam basen i rower, czasem jeszcze jakiś wege przepisik… Nadszedł jednak czas ostatecznej kontroli (kilka słów o poprzedniej tu) i czas, żeby napisać, jak się sprawy mają. Na rentgenie z końca sierpnia kość była już całkowicie zrośnięta, celem był powrót do normalnego funkcjonowania – stopniowe odstawianie kul, wzmacnianie nogi, nacisk na czworogłowy i mięśnie okołokolanowe (nadal dużo pracy w tym temacie, dwa miesiące bez ruchu to jednak dramatyczne skutki… gdyby nie ortopeda-idiota w Brukseli, byłoby zupełnie inaczej). Od chyba trzech tygodni zupełnie nie używam kul, chodzę normalnie, choć na nogę uważam – to już automatyczne. Jest jeszcze lekki dyskomfort w kolanie, ale coraz mniejszy. Zresztą, o tym poniżej.

Wczoraj wybrałam się do szalonego ortopedy na wyczekiwaną, ostatnią kontrolę. Tak bardzo wyczekiwaną, że zupełnie o niej zapomniałam i nieco po północy, kiedy spojrzałam na laptopowy zegar i zobaczyłam “poniedziałek”, na chwilę zamarłam, przekonana, że przegapiłam wizytę. Chyba bardzo zmęczona byłam.

Skłamałabym, gdybym napisała, że się nie denerwowałam. Nie dość, że orto jest specyficznym człowiekiem, to jakiś niedobry głos w głowie podsuwał czarne scenariusze, które oczywiście nabierają mocy, kiedy czeka się w pod gabinetem w tłumie pokiereszowanych. Choć latem tłum był zagipsowany i o kulach, teraz jakby większość do “zwykłej” kontroli.

Na każdym gabinecie kartka krzycząca “Szatnia obowiązkowa!”, pobiegłam więc szukać szatni, grzecznie oddaję kurtkę i pytam, czy można razem powiesić parasolkę… malutką, złożoną…
– A siatkę ma?
– Nie maM… ale może pani powiesić razem z kurtką, nic się kurtce nie stanie.
– Tu nie o kurtkę chodzi! Chodzi o podłogę! Jeszcze mi tu kapać będzie!
Chyba wyglądałam na mocno skonsternowaną, ja tu moją najlepszą kurtkę jestem gotowa złożyć w ofierze, a tu mi o podłodze… Chwila ciągnęła się niczym mordoklejka, ochroniarz widząc moją minę zaczął stukać w kartkę z napisem “parasoli i plecaków nie przyjmujemy”, ja pokiwałam zrezygnowana głową i podreptałam w kierunku gabinetu. Polska służbo zdrowia, AJLOWJU.

Wchodzę.

Ewa: Dzień dobry.
Orto: Dzień dobry.
(cisza… cisza…)
E: Hm… nie ma Pan mojej karty? Mam historię leczenia wyciągnąć?
(wyczekujące spojrzenie Orto, ja zaczynam nurkować w torebce)
E: To miała być ostatnia kontrola… złamanie zmęczeniowe…
O: A! Proszę nic nie wyciągać! Wszystko pamiętam! Moja specjalna pacjentka! Biegaczka!
E: Zaiste, to ja.
O: To jakie sporty pani teraz uprawia?
E: Uprawianiem to ja tego nie nazwę, ale jeżdżę na rowerze, pływam i ćwiczę stabilizację.
O: Co pani ćwiczy?
E: Stabilizację… na beretach…
O: A! To świetnie! No dobrze, to zrobimy rentgen i zaraz proszę do mnie wracać.
E: Dobrze, a jeszcze mam takie pytanie… (nawijka o dyskomforcie w kolanie przy skośnych podciągnięciach nogi). Czy to minie?
O: Nie wiem, co mam pani odpowiedzieć.
E: ?!?!?!
O: No, to taka pamiątka po operacji.
E: To ja pójdę na ten rentgen…
Stoję w drzwiach, wtem:
O: No przejdzie, przejdzie, młoda, wysportowana, silna… przejdzie.

Na rentgen poszłam, wracam z płytką, orto wrzuca zdjęcia na wielki ekran i bez słowa stuka w niego długopisem w miejscu złamania. “Nie ma śladu! Zdrowa noga!”. Uff. Wysępiłam też zaświadczenie o zakończeniu leczenia (bez większych problemów, kiedy powiedziałam, że to do ubezpieczenia, ale musiałam się upomnieć), zbieram się do wyjścia.

O: To widzimy się wiosną.
E: Yyy… tak?
O: No, trzeba będzie ten metal wyjąć.
E: TRUPIA BLADOŚĆ
O: Nikt pani nie powiedział?
E: Dzień po operacji usłyszałam, że raczej nie będzie wyciągania…
O: No ja bym wyjął, całe życie przed panią, ale to najwcześniej rok po operacji się robi, więc spotkajmy się na wiosnę i wtedy porozmawiamy.

Pisząc to, przełykam nerwowo ślinę. W sumie chyba bardziej się cieszę niż nie cieszę, bo jednak wolę nie mieć metalu w nodze, niż mieć. Co innego, kiedy coś takiego zakłada się u kogoś po 70-tce, co innego u takiej młodzinki, jak ja ;-). Teraz się pomęczę, wypadnę z gry na jakiś czas, ale potem całe życie ze swoją własną nogą, bez ciała obcego. W dłuższej perspektywie ma to więc sens i tak staram się na to patrzeć. Tylko ta myśl o pooperacyjnym bólu i morfinowym haju…

Teraz: dużo basenu, dużo stabilizacji, dużo kręcenia. Bieganie pewnie zacznę od bieżni w styczniu w Brukseli – duże szanse, że bieżnię będę mieć dostępną 24/7 w mieszkaniu 🙂 A celem numer jeden jest zrobić kurs zimowy w Tatrach pod koniec kwietnia. Inaczej zwariuję, i piszę to zupełnie poważnie. Jeśli wyciąganie ciał obcych ma mieć miejsce w lipcu, to wakacje 2014 też będą bez gór, a ja po prostu tego nie wytrzymam. Dlatego kurs zimowy wczesną wiosną, a przed operacją może skoczę na parę dni w Tatry. Do jesieni wtedy jakoś wytrzymam…

14. Poznań Maraton – zwycięzcy, diamenty… a także królowie, prezydenci i zwierzęta

Poznań. Od momentu, kiedy wysiadłam z pociągu na poznańskim dworcu w piątek wieczorem, poczułam się w Poznaniu fantastycznie. I przez cały wyjazd utwierdzałam się w przekonaniu, że mogłabym w Poznaniu mieszkać. Dochodziła 23.00, na ulicach mnóstwo pomocnych ludzi (każdy, do kogo zwróciłam się o pomoc, z uśmiechem mi jej udzielał), śmiesznie tani bilet weekendowy, bezpiecznie. A w tramwaju studenckie świeżaki podekscytowane kolejną imprezą… Honorata i Tomek odebrali mnie z tramwaju, a jako że studenckie szaleństwa już za nami, to zaszyliśmy się w domu… i prawdopodobnie siedzieliśmy dłużej niż imprezujący studenci 😉 Dodatkowy plus dla Poznania za to, że w ogóle nie bolała mnie noga, nie było tego irytującego kłucia w kolanie – a cały weekend “przełażony”. No fajny ten Poznań, fajny.

W sobotę ustaliliśmy strategię kibicowania – chcieliśmy być w dwóch miejscach, około 30 kilometra i na finiszu. Trasa maratonu na to pozwalała, więc cacy. Pokazałam Honi i Tomkowi listę numerów i osób, których mamy wypatrywać (“Ewa, ilu ty masz znajomych!” :D), obejrzeliśmy jakiś straszny film, po którym dla rozładowania napięcia trzeba było obejrzeć kilka jutubowych hitów, w tym, hit nad hitami. Już wiedzieliśmy, jak trzeba będzie kibicować.

W niedzielę, kiedy o 9.00 zwlekałyśmy się z łóżka, w myślach westchnęłam tylko, kiedy uświadomiłam sobie, że właśnie rusza maraton i tysiące osób są już na nogach od dobrych kilku godzin. Honi stwierdziła, że dlatego właśnie nawet nie bierze się za bieganie, bo maratony startują w niedzielę o 9.00, więc zostanie przy MTB 😉

Na końcu Warszawskiej byłyśmy parę minut po 11.00, po chwili dołączył do nas Tomek z aparatem – poniższe zdjęcia są z przedziału ok. 11.15-11.35 na tym odcinku (w albumie na google + pewnie do 11.45). Panowie (i kilka pań) biegli naprawdę żwawo, niektórzy wręcz wzorcowo odbijali się ze śródstopia i prezentowali piękną linię, inni lekko już dogorywali…

poznan-0014

poznan-0024

poznan-0034

poznan-0038

poznan-0045

poznan-0076

poznan-0093

A kogo my tu mamy? O 11.35 pokazał nam się Błażej, na szczęście biegł naszą stroną, więc mimo braku jednej soczewki, udało mi się go zobaczyć. Jedno krótkie, acz treściwe hasło…

poznan-0104

… i proszę, jaki efekt. Wystarczy porównać z panem na drugim planie, by zrozumieć efekt porządnego dopingu 🙂

poznan-0111

Jeszcze chwilę zagrzewaliśmy do boju biegnących na 3:30, po czym wskoczyliśmy w tramwaj i podjechaliśmy pod Targi. Idziemy sobie wzdłuż barierek finiszowych, mijamy metę, gdy Tomek mówi “A to nie Błażej właśnie przebiega metę?”. Zawróciliśmy więc do strefy oddawania chipów, złapaliśmy Błażeja na kilka słów (no po prostu świecił endorfinami!), popatrzyliśmy na zafoliowanych batmanów i ruszyliśmy na poszukiwanie dobrego miejsca do kibicowania na finiszu. Ostatnia prosta była obłożona, zresztą zależało mi na dodawaniu sił na końcówce, ale niekoniecznie na ostatnich metrach, gdzie doping był wystarczający i uznałam, że i tak większość frunie tam niesiona widokiem mety. Ochroniarz nie chciał nas wypuścić przez bramę (“Organizator powiedział, żeby nie wypuszczać, to nie wypuszczę, to Polska jest, są zasady!”), zaczęłam więc nawijać o złamanej nodze, i że przecież nie będę teraz okrążać całych Targów. Nie podobało mu się to, ale ktoś uchylił bramę i wyszliśmy.

poznan-0146

poznan-0148

Stanęliśmy na wyjściu z ostatniego, podobno masakrycznego podbiegu po kostce, i zaczęliśmy krzyczeć. Kurczę, ale to wkręca… po chwili już nadawałam bez przerwy. Były przybijane piątki, uśmiechy, mniej lub bardziej wylewne podziękowania od biegaczy, a co najmniej kilkanaście osób zmobilizowaliśmy do biegu. Na tym odcinku widzieliśmy Emilię, która z szerokim uśmiechem pobiegła do mety.

poznan-0155

poznan-0165

poznan-0166

poznan-0175

Ja co jakiś czas szeptałam tylko “O nie, oni tak cierpią, nie mogę na to patrzeć”, ocierałam pieczące dłonie, i klaskałam i krzyczałam dalej.

poznan-0179

poznan-0196

poznan-0211

“Dajesz dajesz, nie zwalniamy, walczymy do końca, mocny finisz, ostatnie 200 metrów (chyba było trochę więcej), ogień do mety! Kim jesteś? Jesteś zwycięzcą!”

“Zaraz meta! Tam są pomarańcze i powerade, widziałam, biegnij!”

“Król biegnie!”

poznan-0235

“Zwierzęta górą!”

poznan-0239

W pewnym momencie zobaczyłam biegacza z numerem “1”. Niewiele myśląc, zaczęłam krzyczeć “Biegnie numer jeden! Mocnoooo! Dajesz!”. Honorata i Tomek spojrzeli na mnie z lekką konsternacją, biegacz numer “1” także.
Ja: No co?
Tomek: To był prezydent Poznania… zaraz będzie telefon z biura…
Ja: Taaaak, będą szukać tej osoby, która go tak dopingowała i dostanę nagrodę!
Tomek: Albo karę za znieważenie.
No cóż, na maratonie wszyscy są równi 😉

Tomek poszedł na Targi oglądać rowery, my kibicowałyśmy prawie do końca. Gdy już człapali coraz bardziej zmęczeni biegacze, nagle zza zakrętu wybiegł pan wyglądający bardzo świeżo i profesjonalnie. Zaczęłyśmy do niego krzyczeć, na co on się odwrócił i krzyknął “Spokojnie, ja już drugie okrążenie robię”. Nieźle… zdążyłam jeszcze odkrzyknąć “Tak pan wygląda!”, po czym uświadomiłam sobie, że mógł mnie źle zrozumieć – przesłanie było takie, że wygląda tak “pro”, że nic dziwnego, że śmiga drugie okrążenie i tak dobrze wygląda. Także tego.

Podsumowując – w Poznaniu było genialnie. Pierwszy maraton, podczas którego kibicowałam, ale w porównaniu z innymi biegami, jakie widziałam, było najlepiej. W Brukseli, gdzie było 36 tysięcy biegaczy, doping nie był lepszy. Poznańska atmosfera po prostu kipiała energią i to było czuć. Wszystkim maratończykom gratuluję i chylę czoła. Jesteście diamentami 🙂

A, pełna galeria tu (klik). Większość zdjęć zrobił Tomek, kilka ja i Honi.

Everybody gotują, a na horyzoncie Poznań

Piąteczek, czyli dzień mojego cotygodniowego oczyszczania jednodniowego – oczywistą oczywistością jest więc wpis z zdjęciami jedzenia. Chodzę do kuchni co pięć minut i wzdycham do lodówki.

Kilka dni temu, po raz enty słysząc “to co ona je do chleba?” (skoro nie je mięsa), postanowiłam “coś do chleba” (którego zresztą od miesiąca nie jadłam) zrobić i udokumentować. Niektórym potrzeba twardych dowodów. Przedstawiam więc przepis (to jest za proste, żeby nazywać przepisem…) na pastę z czerwonej fasoli:

czerwona fasola
pietruszka (dużo)
oliwki (u mnie zielone, ale wolałabym czarne)
czosnek
siemię lniane
ziarna (u mnie słonecznik i dynia)
oliwa z oliwek
sól, pieprz

Ziarna można, ale nie trzeba, uprażyć. Ugotowaną fasolę i pozostałe składniki wrzucamy do blendera, miksujemy, w zależności od konsystencji dodajemy oliwę, doprawiamy.

A, przestroga. Chciałam być fajna i pochwalić się, jakich to zdrowych produktów używam, tymczasem muszę zasugerować ostrożność. Choć mam wrażenie i nadzieję, że czytelnicy tego blogu są bardziej ogarnięci od autorki i zanim użyją nieznanego produktu, wcześniej upewnią się, czy się ów produkt nadaje… Do pasty należy dodać, dla uzyskania odpowiedniej konsystencji, niewielką ilość oliwy z oliwek (lub oleju rzepakowego). Jakimś trafem oliwa mi się skończyła, olej był schowany głęboko w szafce, a wyciągając sól i pieprz z szafki natrafiłam na nieznane mi wcześniej oleje: z czarnuszki i ostropestu. Niewiele myśląc, wlałam trochę do blendera… Owszem, pobiegłam do komputera sprawdzić, czy to nie trucizna, pobieżne spojrzenie wystarczyło, żebym zobaczyła mnóstwo “zdrowych” stron – no to trzeba lać! Uhm… błąd. Pasta wyszła smaczna, ale… coś z nią było nie tak. Uznałam, że lekka goryczka to sprawka pietruszki (nie wiem, skąd ten pomysł) lub prażonych ziaren (mam wyobraźnię). Minęło kilka dni, chciałam skropić sobie oliwą pomidory, chwyciłam olej z czarnuszki, a po chwili plułam pomidorem po całej kuchni. To ta gorycz, to ten smak! Kończąc ten wywód – nie popełniajcie mojego błędu. A olej z czarnuszki jest bardzo zdrowy i antyrakowy i w ogóle, ale zażywa się go raczej jak tran 😉

cooking3-0019

cooking3-0022

A tu resztka sycylijskiej oliwy – szkoda, że tak okrutnie zdusiłam jej smak 😉

cooking3-0023

Czosnek też obwiniałam o gorycz. Nieładnie.

cooking3-0025

Przed:

cooking3-0032

Po:

cooking3-0043

A na deser i osłodę smoothie: banan + mrożone wiśnie. Pyszności.

cooking3-0047

Na koniec małe ogłoszenie parafialne. Wielkimi krokami zbliża się Maraton Poznań. Tak się wspaniale składa, że będę w tym czasie w stolicy Wielkopolski i zamierzam gdzieś na trasie biegu stać, pokrzykiwać, machać kończynami i na inne sposoby zagrzewać maratończyków do walki. Jeśli biegniecie lub będziecie kibicować, to chętnie powspieram lub poznam 🙂 Część towarzystwa już się zgłosiła na fejsbuku, dziękuję, zanotowałam, co trzeba. Jeśli ktoś chce dodatkowego kibicującego gardła i dłoni, to śmiało: poproszę numer startowy, czas na jaki biegniecie (bardzo orientacyjnie, żebym wiedziała, na jak długo mogę się zamyślić po przebiegnięciu elity), a jak wiecie, w czym będziecie biec, to już w ogóle perfetto.

Pasta to czy pesto?

Pietruszka. Jakie macie pierwsze skojarzenia słysząc to słowo? Zielone strzępki pływające na tłustej rosołowej tafli? Artykuły w prozdrowotnych gazetach z atakującymi nagłówkami podającymi zawartość żelaza w natce? Ja właśnie takie skojarzenia mam. Raczej nie protestowałam nigdy przeciwko pietruszce w surówkach, ale gdy po takiej przekąsce uśmiechałam się do lustra, zdarzyło mi się zastygnąć w przerażeniu i podziękować niebiosom, że nie wyszłam z domu bez tego ostatniego spojrzenia w lustro. O tym, jak przemycić pietruszkę w przyjaznej formie, pisano już sporo (Hania, Krasus). Mój dzisiejszy twór to coś pomiędzy pesto a pastą (skłaniam się bardziej ku drugiej opcji). Wyciągnęłam na blat, co znalazłam w szufladach i na półkach, a uznałam za odpowiednie, uprażyłam suche, wszystko wrzuciłam do blendera, podlałam oliwą, doprawiłam, schowałam do lodówki a teraz z radością konsumuję w formie widocznej na ostatnich zdjęcia. Jest pyszne (albo pyszna – pasta)!

Migdały, dwa zagubione orzechy laskowe, pestki dyni, ziarna słonecznika, siemię lniane, sezam:
pestp-0006

Główna bohaterka – pietruszka:
pestp-0009

I blendujemy:
pestp-0026

pestp-0031

Najpiękniejsza zieleń tej jesieni:
pestp-0044

Maca razowa:
pestp-0047

Pesto-pasta:
pestp-0050

Przełamanie kolorem:
pestp-0051

Zielona herbata w ulubionym kubku i drugie śniadanie gotowe:
pestp-0056

Dieta oczyszczająca

Dziś mija tydzień diety oczyszczającej. “Po co ci to?”, pyta co druga osoba. Hm. W nazwie “dieta o c z y s z c z a j ą c a” zawiera się chyba sedno sprawy, no ale w porządku… Oto, po-co-mi-to:

Żeby poćwiczyć silną wolę (wierzcie mi, jedzenie samych warzyw i owoców, i to tylko wybranych, to jest wyzwanie).
Żeby oczyścić kubki smakowe.
Żeby poczuć się lżej (i może zobaczyć mniej na wadze, ale to drugorzędna sprawa).

Oraz, cóż za niespodzianka, żeby oczyścić organizm.

Jak się czuję? Od drugiego dnia do teraz – świetnie. Kiepsko było tylko pierwszego dnia, a dokładniej od 16.oo pierwszego dnia. Zaczęła mnie boleć głowa, myślałam, że krótka drzemka pomoże – cóż, gdy podniosłam się z łóżka dwie godziny później, stwierdziłam, że głowa boli nadal, a do tego jest mi niedobrze. O 21.oo zakopałam się pod kołdrą i tak spędziłam czas (śpiąc;)) do 7.oo rano dnia następnego… kiedy to obudziłam się rześka i radosna, bez bólu głowy. Cóż, widać co z człowiekiem robi nagłe odcięcie cukru – słodyczy to ja może dużo nie pochłaniam, ale herbata z miodem to mój regularny napój, do tego słodkie owoce, kawa… dobrze mi ten detoks zrobi.

Czy cele zostały osiągnięte? Ośmielę się rzec, że tak ;). Silna wola – jest. Wrażliwość na smaki – podejrzewam, że też, ale przekonam się wprowadzając stopniowo produkty do menu. Od jutra wkraczają kasze i oliwa z oliwek i tak przez dni kilka, a potem kolejne produkty, stopniowo. Spodnie spadają, na wadze dwa kilogramy mniej, żołądek chyba się skurczył. Cera ładniejsza też 🙂

Jest jeszcze jeden plus – detoks zmobilizował mnie do wyciągnięcia z pawlacza zapomnianej sokowirówki, która teraz służy mi codziennie. A że jesienią jest z czego robić soki i to za małe pieniądze, to wariacje jabłkowo-marchwiowo-buraczano-pietruszkowo-selerowo wszelakie mają miejsce. Postanowienie mam raz w tygodniu robić sobie dzień na płynach – głównie woda, herbaty zielone i ziołowe, oraz soki właśnie.

Szczegółowe informacje o diecie oczyszczającej dr Dąbrowskiej (również pod nazwą post Daniela – zazwyczaj jeśli trwa on 6 tygodni i połączony jest z rekolekcjami, ale ja już tak daleko się nie zapędzałam) można znaleźć tu (klik). Nie każdemu polecana jest taka dieta, są pewne przeciwwskazania i warto w razie jakichkolwiek wątpliwości skonsultować je z lekarzem. Dobrze jest też pamiętać, że to nie jest dieta cud, sposób na ekspresowe odchudzanie itd. – owszem, chudnie się, to oczywiste, ale nie jest to głównym celem tej diety, która ma pomóc pozbyć się toksyn i złogów w organizmie. To jest post leczniczy. Należy go przestrzegać ściśle – jeśli dodamy coś, co sprawi, że organizm przeskoczy znów na odżywianie zewnętrzne (np. kromka chleba dziennie, oliwa do surówek itd.), to lepiej sobie to po prostu odpuścić, bo wyrządzimy sobie szkodę – to dopiero będzie idiotyczna dieta kilkaset kalorii i wyniszczanie organizmu.
Im gorzej się odżywiamy, im więcej pochłaniamy fastfoodów, mięsa, napompowanego chemicznie jedzenia – tym gorzej zniesiemy dietę (szczególnie jej początki). Dlatego warto poprzedzić ją choćby kilkoma dniami lżejszego jedzenia i eliminowania produktów. Przekaz powyższego akapitu jest taki, że nie radzę podejmować decyzji o przejściu na tę dietę z dnia na dzień. Jeśli jednak nie ma przeciwwskazań, to od siebie mogę powiedzieć, że warto – mam nadzieję, że za jakiś czas będę tego samego zdania.

sok-0011

sok-0001

sok-0026

sok2-0032

wikispacer-0282

51. Bieg Westerplatte

Na wczorajszy Bieg Westerplatte (10 km) udałam się w roli kibica. W jakiś sposób było to symboliczne dla mnie, bo pierwszy raz wyszłam (na dłużej niż do osiedlowego sklepu) bez kuli. Żyję i mam się dobrze, noga także ;). W tym roku meta biegu znajdowała się na Targu Węglowym, co uważam (nie tylko ja, sądząc po komentarzach, które słyszałam) za świetne posunięcie – w poprzednich latach wszystkie biegowe imprezy kończyły się na Długim Targu, powodując zator turystyczny i blokując przejście przez główną ulicę Starówki. Ciasnota, chaos i ogólna masakra. Wczoraj było dużo miejsca, miasteczko biegowe na Targu, duży telebim, pozwalający śledzić sytuację na trasie. Zajęłam strategiczne miejsce przy barierce kilka metrów przed metą i czekałam… Dziwnym trafem, moich dwóch znajomych nie wyłapałam, ale w tłumie biegnącym powyżej 50 minut to nic dziwnego, przy ponad trzech tysiącach startujących.

W emocjonalnym przypływie popłakałam się ze wzruszenia, patrząc na docierających do mety biegaczy. Tyle bólu, zmęczenia (czasem wręcz cierpienia), a jednocześnie tyle radości – moja delikatna, wrażliwa psychika tego nie wytrzymała 😉

Życzę sobie startu w tym biegu za rok.

biegwesterplatte-0003

biegwesterplatte-0005

biegwesterplatte-0010

biegwesterplatte-0011

biegwesterplatte-0012

biegwesterplatte-0022

biegwesterplatte-0023

biegwesterplatte-0037

biegwesterplatte-0041

biegwesterplatte-0046

biegwesterplatte-0051

biegwesterplatte-0055

biegwesterplatte-0057

biegwesterplatte-0063

biegwesterplatte-0070

biegwesterplatte-0083

biegwesterplatte-0113

biegwesterplatte-0143

biegwesterplatte-0146

biegwesterplatte-0147

biegwesterplatte-0161

biegwesterplatte-0151

biegwesterplatte-0163

biegwesterplatte-0165

biegwesterplatte-0171

Na ostatnim zdjęciu pan, który został przy mecie do końca i oklaskami i okrzykami dopingował wszystkich biegaczy, szczególnie tych toczących największą walkę ze sobą, gdy docierali do mety w półtorej godziny. Szacun.

biegwesterplatte-0174

Domowe Spa

Między 45 kilometrami wykręconymi na rowerze, a kilkudziesięcioma stronami Pamuka i kilkoma łykami martini z lodem na słonecznym balkonie. Małe spa. Dość przypadkowe, bo gotowałam wodę na herbatę, wrzątek jednak zamiast do kubka, trafił do garnka. Czyli będzie ‘parówka’… Kiedy jestem chora, nazywam to inhalacją i po prostu mocniej oddycham. W celach kosmetycznych to parówka, choć ‘składniki’ te same.

Olejki – ja w szufladzie znalazłam grejpfrutowy, tymiankowy, geraniowy, eukaliptusowy i pichtowy. Na przeziębienie daję po kropli każdego, dzisiaj ograniczyłam się do symbolicznej ilości dwóch pierwszych.

mask-0017

mask-0014

Wrzątek do garnka…

mask-0022

… i olejki. Dałam po dwie krople, było aż za dużo.

mask-0024

Nachylamy się nad garnkiem, zamykamy oczy i zarzucamy sobie na głowę duży ręcznik, żeby nam cenna para nie uciekła. I siedzimy – dziesięć, piętnaście minut.

Po co to wszystko i jak to się ma do sportu? Ano, tak się ma, że wysiłek fizyczny, oprócz niezliczonych zalet, posiada też ciemną stronę. Pocenie = solna kąpiel na całym ciele (ze szczególnym naciskiem na wrażliwą skórę twarzy), zatkane pory (a jeszcze jak ktoś z pełnym makijażem ćwiczy… naprawdę szkoda mi skóry twarzy) i pewnie inne dramaty. Mojej cerze (suchej, wrażliwej i naczynkowej – bajka) codzienne spotkania z Cetaphilem i wodą termalną (to drugie jak nie zapomnę…) nie wystarczają i co jakiś czas patrząc w lustro mam ochotę je stłuc. Tu przesuszone (nie lustro, miejsce na mojej twarzy), tu czerwone, tu jakiś nieproszony gość. Rzadko, ale się zdarza. Korzystając więc z wolnej chwili (powinno być: “regularnie, co najmniej raz w tygodniu”…) robię takie “coś”, jak dzisiaj.

Jak już wysiedzimy te kilka-kilkanaście minut pod ręcznikiem, czas osuszyć delikatnie buzię i nałożyć maseczkę. Jaką? To już zależy od potrzeb… poniżej moje dwie ulubione, obie firmy Lush, którą uwielbiam, ale niestety (ktoś mnie poprawi?) nie ma sklepu Lush w Polsce. Co począć.

1. Cereal Killer (obecnie chyba Oatfix) – odżywcza maska do suchej skóry. Banany, illipe butter (olej z drzewa Madhuca longifolia, nie mam pojęcia, jaka jest polska nazwa), płatki owsiane, migdały, kaolin, wanilia. Bardzo przyjemna rzecz na twarzy, tylko wygląda nienajpiękniej… ale jaka maska wygląda pięknie? Więcej informacji o płatkowej maseczce tu.

mask-0034-2

mask-0035

2. Mask of Magnaminty – najlepsza maseczka na świecie. Przysięgam. Jak widać na zdjęciach poniżej, moja się skończyła, ale używałam jej regularnie w Londynie (gdzie sklepów Lush dostatek, w dodatku przynosząc pięć pustych opakowań, dostaje się dowolnie wybraną nową maseczkę/inny produkt – co za wspaniały system) i jeśli cokolwiek brzydkiego wyskoczyło mi na twarzy, to ta zielona maź ratowała mi życie. I w przeciwieństwie do większości agresywnych, oczyszczających paskudztw, nie podrażnia skóry. I pachnie miętą i chłodzi. Skład tu (klik).

mask-0070

mask-0073

No dobra, owsianka na twarz. Pachnie nieźle, wytrzymam (jakby nie patrzeć, to jakieś ciało obce obklejające mi twarz, to nie jest komfortowe). Oddychaj, Ewa, spokojnie, będzie pięknie.

mask-0049

Mam już trochę dość. Ile jeszcze? Pięć minut? Chcę. To. Zmyć. Natychmiast.

mask-0051

Chciałaś pobawić się w blogerkę urodową, to masz. Uśmiechaj się i rób słodkie miny do obiektywu. Spojrzenie pełne naiwnej nadziei i radości, kto nie lubi owsianki? Nawet z rozbabranym, rozpacianym jedzeniem na twarzy trzeba trzymać fason. I wyglądać glamour.

mask-0053

W porządku, można biec do łazienki i zmyć jedzenie z twarzy. Jeszcze wklepać coś nawilżającego w tę wrażliwą buźkę, i… spokój z takimi dziwactwami na jakiś czas ;).

P.S. Naprawdę (naprawdę!) nie mam nic do blogerek urodowych 😉

Krótka historia pewnej kontroli

Niech dialogi w gabinecie lekarskim oddadzą sens, treść i przekaz (coś jeszcze?) dzisiejszej wizyty kontrolnej u Szalonego Ortopedy. Tak, tego samego, który powiedział mi miesiąc temu (kiedy to widział mnie po raz pierwszy i do tej pory jedyny), że bieganie i narty to narzędzia szatana (no prawie tak powiedział).

– Oooo… to pani, pamiętam! Zmęczeniowe! Jest pani ciekawostką!
– Świetnie… (ale że what?! “ciekawostką”?!)
– I co, nadal pani uważa, że bieganie jest zdrowe?
(patrzę w popłochu na pielęgniarkę)
– Uhm… no, jak widać, nie zawsze.
– Haha! Widzi pani! Powiem pani coś, pracowałem w klinice sportowej i się naoglądałem różnych przypadków. Najgorsi są tacy amatorzy-sportowcy! Bo zawodowcy – to jeszcze rozumiem, robią to (czyt. niszczą sobie zdrowie) dla wynagrodzenia. A amatorzy – dla wyników! I popychają się do granic dla tych wyników i tak to się kończy!
-Uhm…

(Ewa, bądź miła, bądź miła, bądź…)

– Panie doktorze, a w jakiej kolejności teraz mogę wracać do sportu? To znaczy od czego mogę zacząć?

Nie potrafię opisać spojrzenia, jakim mnie uraczył Szalony Orto. No nie potrafię. Wyobraźcie sobie sami.

– Niech pani idzie na rentgen i zaraz do mnie wróci, to może coś pani na ten temat powiem.

Poszłam, zrentgenowałam się, wracam.

– No, na rentgenie śladu po złamaniu nie ma, minimalne zgrubienie, ale kość potrzebuje trochę czasu, wszystko dobrze. Teraz powoli trzeba przyzwyczajać nogę do obciążenia, ale p o w o l i. Czyli w domu z jedną kulą lub trochę bez, a na zewnątrz jeszcze kule, ewentualnie jedna. To za jaki sport się teraz pani weźmie? Wioślarstwo?
– ?!?!?! Raczej nie. Chyba pójdę na basen. Kiedyś trenowałam, może powinnam wrócić do pływania? To chyba najmniej inwazyjne?
(ten uśmieszek, to spojrzenie)
– Zdziwiłaby się pani, jakie po pływaniu mam przypadki. Ostatnio od stylu klasycznego zniszczone biodra i kolana…
(pocieszające spojrzenie pielęgniarki z końca gabinetu)
– Yyyy… ja pływam głównie kraulem. To może rower?
– Haha… rower… miałam tu taką, z połamanym obojczykiem od roweru…
(teraz ja patrzę na pielęgniarkę – błagalnym wzrokiem)
Pielęgniarka: to może chodzenie?
(ja: mina mówiąca !@#$%^&)
Szalony Orto: O, o! O to-to-to!

W końcu dostałam łaskawe przyzwolenie na rowerek stacjonarny, ale z minimalnym obciążeniem, pływać też mogę, za tydzień dwutygodniowa rehabilitacja codzienna (wirówka, przyrządy, masaż, pole magnetyczne) a za 6 tygodni ostatnia kontrola i kończymy leczenie. Ufff.

To ja idę pochodzić.

Na dwóch nogach. Swoich własnych.

Tadaaaaam, jupijeeeeeej, opa-opa, hurrrrrrra!

Odbiło, pogrzało, zwariowała? Nie. A może tak. Nieważne. Fruwam z radości, bo wracam do żywych. To znaczy do aktywnych sportowo. A konkretnie – żegnajcie kule. Po domu już śmigam na dwóch nogach, tych swoich. Jeśli wychodzę, to biorę jedną kulę, bardziej jako znak ostrzegawczy, bo nie chcę ryzykować szturchnięcia przez nawiedzonych turystów. No i na schodach się jeszcze ta jedna kula przydaje. Wczoraj w Ustce trochę dziwnie się czułam pomykając po plaży z jedną kulą, bo raczej sprawnie pokonywałam piach i korzenie. Hitem był moment, kiedy chciałam czegoś poszukać w kieszeni i kula mi mocno przeszkadzała. Na zatłoczonym deptaku wzięłam kulę pod pachę i idąc raźnym krokiem zaczęłam nurkować w kurtce. Ludzie, którzy jeszcze kilka sekund wcześniej patrzyli na mnie ze współczuciem, mieli miny, jakby zobaczyli ducha :D. Poniżej – pełnia szczęścia, kiedy sama ruszyłam w stronę morza.

seaside-6034 copy

seaside-6033 copy

Olaboga, nie mam kul! :-))
seaside-6019 copy

Nigdy bym się nie spodziewała, że będę się uśmiechać do ściany, bo mogę stanąć na jeszcze niedawno zabandażowanej, spuchniętej nodze. Pół godziny, kilkadziesiąt/set brzuszków, przysiadów, wymachów, dźwignięć. Tylko na klęczkach trudno coś robić, bo blizna jeszcze boli. Po dokładnie trzech miesiącach spróbowałam też zrobić kilka pompek – a przypomnę, że w maju byłam w połowie pompkowego wyzwania (100pompek.pl). No cóż, poległam po dziesięciu. Trzeba wrócić na właściwe tory, no bo jak to tak. Szukam teraz basenu na “od września”, na tenże basen dojedżać zamierzam na rowerze, a od października mam nadzieję powolutku zacząć tuptać-truchtać. Tańczyć już też zaczynam, delikatnie, ostrożnie, ale już coś! E k s p l o z j a radości, to chyba jakiś przełomowy moment, bo jeszcze dwa tygodnie temu był mały kryzysik i wątpliwości, czy ja w ogóle się zacznę ruszać jak człowiek.